Forum Lossehelin Strona Główna
 Forum
¤  Forum Lossehelin Strona Główna
¤  Zobacz posty od ostatniej wizyty
¤  Zobacz swoje posty
¤  Zobacz posty bez odpowiedzi
Lossehelin
"Welcome To The Forgotten Land Full Of Our Forgotten Dreams"
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie  RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 
 
Lossehelin trzy lata potem (tytuł roboczy)

Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Lossehelin Strona Główna -> ...::Stowarzyszenie Poetów::... Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Lossehelin trzy lata potem (tytuł roboczy)
Autor Wiadomość
Kariana
Pełnoetatowa (nie)Wredna (pseudo)Wiedźma



Dołączył: 12 Cze 2006
Posty: 2464
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Tam gdzie diabeł mówi dobranoc

PostWysłany: Pią 14:27, 08 Maj 2015    Temat postu: Lossehelin trzy lata potem (tytuł roboczy)
 
Witajcie!
Jeśli ktoś jeszcze kiedyś, przypadkiem zabłądzi w te strony, aby powspominać dawne, dobre czasy, zapraszam do przeczytania tego oto opowiadania. Można je traktować jako epilog naszych wspólnych przygód lub zwykłą wariację z postaciami, które kiedyś znaliście.
Całość dzieje się trzy lata po ostatnich wydarzeniach związanych z kryzysem i wojną w Lossehelin. Geografia świata przedstawionego jest nieco umowna i stworzona na potrzeby opowiadania. Jeżeli komuś się spodoba - niech zostawi swój ślad. Jeżeli ma jakieś pomysły, sugestie czy uwagi co do treści, fabuły lub swojej postaci - też niech da znać.
Ja ze swojej strony mogę życzyć jedynie miłej lektury i ostrzec, że Lossehelin nigdy nie jest zamkniętym rozdziałem. Zapraszam!


Prolog cz I. „Dzień zapłaty”

I.
Nad Fuzen zachodziło słońce.
Sługa w czerwonej bluzie otarł pot z brwi i ruszył raźno krużgankiem prowadzącym do dojo. Drzwi od sali treningowej były otwarte na przestrzał, aby wpuścić do środka jakikolwiek powiew wiatru. Sługa wiedział, że to próżny wysiłek. Powietrze było nagrzane i nieruchome, przynosząc aurę niespokojnego oczekiwania. Odkąd pan tego zamku wrócił do swojej siedziby ani razu nie spadł deszcz. Ziemia wyschła i popękała, wszystkie róże w ogrodzie zamieniły się w sękate badyle a z prowincji wciąż nadciągały pogłoski o słabych plonach. Przeskakując po dwa schodki, szybko znalazł się w środku. Wśród pokracznych, zniszczonych manekinów stała dziewczyna z mieczem w ręku. Zziajana jak pies nie szczędziła ciosów wyimaginowanym wrogom, z zajadłością godną lepszej sprawy. Obrót, cios, atak, krok w tył, kolejny wypad i flinta. Powtórka. Obrót, cios, atak… Jej zwykle miłą twarz wykrzywiał grymas zawziętości, jakby każdy z manekinów wyrządził jej wielką krzywdę, godną okrutnej zemsty. Poruszała się między nimi niby tancerka odprawiająca tajemny rytuał. Konstrukcja kukieł pozwalała za pomocą sprężyn oddawać ciosy, ale dziewczyna była szybka. Nim drugi zdążył się odgiąć, pierwszy nie miał już ręki lub głowy. Ucięte kończyny raz po raz fruwały w powietrzu.
- Pani, przyjechał Zgniły Chłopiec – oznajmił sługa pocąc się jeszcze bardziej od samego patrzenia na jej wysiłek.
Dziewczyna uniosła głowę i wolnym ruchem schowała miecz do pochwy. Za jej plecami opadła ostania głowa z głuchym grzechotem.
- Co? Tak szybko? W ten upał?– jej białe brwi powędrowały wysoko do góry. – Przyjechał sam?
- Bez żony – potwierdził.
- Czyli nie jest taki głupi – skwitowała dziewczyna z pewnym rozbawieniem. Odgarnęła włosy ze spoconego czoła a jej twarz wygładziła się. Było teraz widać, że jest jeszcze młoda nawet jak na ludzkie lata pomimo białych włosów i zmęczonego spojrzenia. Przez chwilę stała w miejscu rozważając w duchu jakąś kwestię.
- Jego Wysokość jeszcze nie wstał, zatem trzeba umieścić Chłopca w Szarej Komnacie, niech tam zaczeka. Jeśli będzie czegoś potrzebował – odświeżyć się lub posilić, trzeba mu to zapewnić. Dziś ten obwieś jest gościem Fuzen i nie może mu niczego zabraknąć. Niczego – powtórzyła z naciskiem. – Czy to jasne?
Sługa skinął głową z krótkim „Oczywiście!”. Białowłosa usatysfakcjonowana taką odpowiedzią zamknęła za sobą drzwi dojo, zaś sługa rozłożył skrzydła i pofrunął wydać dalsze instrukcje.

***
Vincent Marcellus otoczony milczącymi sługami nudził się i czekał coraz bardziej zdenerwowany. Zastawiono przed nim cały stół przysmaków pochodzących ze wszystkich prowincji Fuzen, podano kilka rodzajów win, koniak, wódkę i papierosy. Zaproponowano mu masaż, występ muzykantów, łaźnię i młodą dziewczynę w charakterze przegryzki, ale żadna z tych rzeczy nie była w stanie ukoić jego nerwów. Pił kolejną wódkę i próbował zapanować nad drżącymi dłońmi. Nie szło mu to już od połowy księżyca. Od tego feralnego dnia gdy otrzymał pisemne zaproszenie do zamku Pana Fuzen. W pierwszym odruchu chciał zwinąć interes, wysłać żonę do krewnych w Amarii a samemu zmienić nazwisko i uciekać gdzie go oczy poniosą. Potem przyszło otrzeźwienie. Nie było miejsca gdzie mógłby się skryć przed Władcą Wampirów i wiedział o tym jak mało kto. Podjął być może pierwszą męską decyzję w swoim życiu. Spodziewał się tego dnia i zamierzał stawić mu czoła. Z ciężkim westchnieniem rozpakował wtedy walizkę, przepisał majątek na żonę, sporządził testament i zaczął przygotowywać się do odwiedzin u Władcy Wampirów.
- Następną! – warknął ochryple, wystawiając kubek w stronę najbliższego służącego. Młody drow nalał mu kolejną kolejkę, nie śmiąc podnieść wzroku. Vince obserwował go z pod zmrużonych powiek i nagle coś do niego dotarło. Wiedział już co go tak denerwuje w tym zamku. Cisza i strach. Siedziba Fuzena nie równała się wielkości zamkowi w Cytadeli, ale przecież musiały mieszkać tu dziesiątki osób, które wydają z siebie jakieś dźwięki. Plotkują, gotują, chodzą korytarzami, zajmują się ogrodem, sprzątają…Tymczasem za murami panował złowieszczy spokój zupełnie jak w grobie.
Dobre porównanie – pochwalił sam siebie, żeby dodać sobie otuchy. Czuł, że jest mu bardzo potrzebna.
- Vince, witaj… pachołku – otworzyły się przed nim drzwi i stanęła w nich młoda kobieta, którą kiedyś znał.
- Pani Unthelien, jak zwykle czarująca – uniósł kubek i przepił do niej z kwaśnym uśmiechem.
Kobieta nazwana Panią Unthelien wśliznęła się do Szarej Komnaty i jednym gestem odprawiła całą służbę. Vincent przysiągłby, że widzi w ich twarzach przebłysk ulgi. Nie żeby gospodyni prezentowała się szczególnie groźnie – raczej niska i dość chuda nie sprawiała wrażenia kogoś kto może wyrządzić krzywdę. Wampir wiedział jednak jak złudne może być to przekonanie. Słyszał plotki. Wiele plotek. Jeżeli chociaż część z nich była prawdziwa… Cóż, nie bez powodu w prowincjach nazywaną ją Białą Damą. Dziś jednak jakby na urąganie temu przezwisku założyła czerwoną szatę o szerokich rękawach i irytujące głośne drewniane sandały. U pasa miała zawieszony krótki miecz – wakizashi. Z pewnym wahaniem usiadła naprzeciw niego, skromnie spuszczając oczy.
- Kopę lat – mruknął Vince, przełamując ciszę.
- Dokładnie trzy – zgodziła się pani Unthelien, niczym wcielenie uprzejmości.
Wampir rozejrzał się za drugim kubkiem i nalał dla niej wódki. Był już lekko wstawiony i widok znajomej twarzy przydał mu nieco animuszu.
- Masz – postawił przed nią kubek ze stukiem. – Chlupniemy sobie jak za dawnych czasów, dobra?
Kobieta stanowczo odsunęła od siebie naczynie.
- Co?! Ze mną się nie napijesz? – ryknął Vince. – Kariana, nie wydurniaj się! Ze mną się nie napijesz? – powtórzył nieco ciszej.
- Niczego innego bym nie chciała – na jej twarzy zagościł smutno-kpiący uśmieszek. – Obawiam się jednak, że wtedy Pan Fuzen pogniewałby się za złamanie zakazu. Nie chciałabym aby mój pan złościł się na mnie. Wierz mi, że nie.
Mężczyzna dłuższą chwilę obracał swój kubek w dłoniach z głupią miną. Zrozumiał, że ona też się boi. Nie potrafił tego pojąć. Był na to za głupi. Wredna Wiedźma z Północy, postrach potworów i nędznych tawern miała cykora? Świat się walił. Zrobiło mu się trochę niezręcznie.
- Naprawdę ci zabronił..? Nic a nic? Nawet małego toaściku za zdrowie Władcy? – Kariana pokręciła głową więc westchnął tylko. – Co za potwór.
Dziewczyna uniosła ostrzegawczo palec jakby chciała zaznaczyć, że ściany mają uszy. Vincentowi zrobiło się jeszcze niezręczniej.
- Och nie przejmuj się mną – powiedziała życzliwym tonem. Sięgnęła po kawałek słodkiego ciasta z jednej z pater i długą łyżkę. – Ja nie jestem ważna. Jesteśmy tu z twojego powodu, Vince, a ja nawet nie pogratulowałam ci sukcesów w interesach. Zgniły Chłopiec, co? To dobre imię. Pasuje do ciebie.
- No nie? – zgodził się nieskromnie i zapomniał o mile połechtanej próżności. Przypomniał sobie cel swojej wizyty. Zgarbił się a kąciki ust opadły w dół. – Czy ten dupek powiedział ci dlaczego tu jestem?
- Mój Pan nie dzieli się ze mną wszystkimi swoimi planami, ale domyślam się. Stawiam, że chodzi o dług. Trzy lata temu kiedy Pan Fuzen wspomógł twój biznes nie zrobił tego z dobroci serca. Nie jest bezinteresowny i z całą pewnością nie zapomina o wyświadczonych przysługach. Innymi słowy: oto nadszedł dzień zapłaty.
Dzień zapłaty. Nie brzmiało do dobrze. Trzy lata temu Vince plułby na takie zobowiązanie, śmiałby się Nogradowi z Fuzen prosto w twarz a potem poszedł zabawić się, z którąś ze swoich panienek. Jednak przez ten czas Zgniły Chłopiec w końcu osiągnął sukces, polubił swoje nowe lepsze życie i nie chciał się z nim rozstawać. Miał piękną, trochę irytującą żonę, nie musiał martwić się o swoje finanse, wielu go szanowało, jeszcze więcej mu zazdrościło. Teraz w Szarej Komnacie będącej przedsionkiem Komnaty Królewskiej czuł, że to wszystko może zostać mu odebrane w jednej sekundzie. I nie podobało mu się to.
Zerknął na Karianę, delektującą się ciastkiem, jak gdyby nigdy nic, jakby właśnie nie przeżywał okropnych katuszy. Zirytowało go to.
- A jak z twoim dniem spłaty? Słyszałem różne świństwa na twój temat. Ponoć Pan Fuzen zrobił ci pranie mózgu, poślubił cię w tajemnicy, zrobił ci dzieciaka, który jest antychrystem, kąpiesz się we krwi jego wrogów i polujesz na małe dzieci na białym lwie – powiedział napastliwie.
Dziewczyna otarła usta serwetką, w jej oczach czaiło się rozbawienie.
- Z tego wszystkiego tylko lew się zgadza – niemal parsknęła śmiechem, wiedząc jego minę. – Ale nie poluję na niczyje dzieci. Ten lew to prezent od Cesarza Kanaejskiego dla Pana Fuzen w uznaniu zasług na polu bitwy. Jest całkiem milutki. Chcesz to potem ci go pokażę. O ile będzie jakieś „potem” – dodała z powątpiewaniem.
Jakby na potwierdzenie tych słów w Szarej Komnacie rozległ się dźwięk gongu. Oboje poderwali się na równe nogi. Vince ze zgrozą zdał sobie sprawę, że drżą mu łydki i nie potrafi się uspokoić. Poluzował palcem kołnierzyk i otarł spocone czoło. Martwe serce w jego piersi wbrew logice, kołatało się jak szalone. W przeciwieństwie do niego Kariana stała się poważna, żeby nie powiedzieć: chłodna. Bez wahania podeszła do ścianki za jego plecami i odsunęła ją ujawniając zamaskowane przejście do Komnaty Królewskiej.
- Lord Vincent Marcellus z Lossehelin – zaanonsował go czyjś donośny głos.
Idąc w stronę Komnaty Królewskiej Vince zdał sobie sprawę z kilku rzeczy naraz. Nadal nie był w stanie zapanować nad łydkami i szedł przed tron jak na cudzych nogach. Zamaskowane drzwi od Komnaty były cienkie jak papier i Suweren Fuzen z pewnością słyszał każde słowo z ich rozmowy łącznie z tym jak nazwał go potworem i dupkiem. Bardziej niż kiedykolwiek nie chciał umierać ale wiedział, że nie ma już nadziei ani odwrotu. Przechodząc obok Kariany widział w jej zimnych szaro-niebieskich oczach współczucie.
Choć równie dobrze mogła to być gra światła.
***

II.
- Równie dobrze to mogła być gra światła – mruknął Lukan sięgając po szkło powiększające.
- Wcale nie! – żachnęła się Igorina a jej krzyk odbił się echem w całych lochach. W mdłym blasku pochodni jej pozszywana twarz napięła się groźnie. Wyrwała mu z ręki lupę i ustawiła ją nad oczami denata. – Widzisz? Przyjrzyj się, znikły obrzęki wokół rany i popękane naczynka w gałkach ocznych. Poza tym mrugnął, widziałam to, przysięgam! Mrugnął! Jak nic zmienia się w zombie i najdalej za trzy dni wstanie znowu!
- To może być prawda – zgodził się Alva cichym głosem. – Ja też to widziałem.
Lukan westchnął ciężko. Sam był chodzącym przykładem, że po śmierci można nieźle prosperować, ale żeby zombie? Miał już z jednym do czynienia i to nie skończyło się dobrze. Dla nikogo. Lukan Marcellus był tradycjonalistą. W jego odczuciu po śmierci powinno się po prostu umierać i jako wampir mówił to z największym przekonaniem rasowego hipokryty.
Wędrował po lochu z rękami założonymi za plecami i mamrotał sam do siebie. Trójka jego współpracowników z lecznicy obserwowała go w milczeniu. Igorina z założonymi rękami tupała stopą w podłogę, Alva porządkował przybory do sekcji, Sierżant siedział na ławce, zaplatając dłonie na olbrzymim brzuchu.
- Sierżancie – odezwał się do lekarza, który jako jedyny jeszcze nie wydał swojego osądu. – A co wy myślicie?
Emerytowany medyk wojskowy z Fuzen podrapał się po dobrodusznej twarzy.
- Nu, ja widział różne rzeczy – przyznał z ociąganiem. – Umarlaki w Fuzen to chleb powszedni, a? Ale czegoś takiego jak to-to – wskazał grubym paluchem na denata – to ja jeszcze nie widział. Będą z tego kłopoty. Jak nic.
Wampir przejechał rękami po czole. To był długi dzień a rewelacja odkryta przez Igorinę była przysłowiową wisienką na drinku. Spoglądając na denata czuł, że ów drink bardzo by mu się przydał.
- Dobra! – oznajmił stanowczo – niech tak będzie. Przetrzymamy go jeszcze przez trzy dni i zobaczymy co wykluje się z tego jajka. Igorina, to twoje odkrycie więc będziesz obserwować gościa i robić notatki. Bez względu na wyniki twoich badań, chcę mieć w środę raport na swoim biurku. Jeżeli ten patałach ożyje – bogowie, miejcie nas w swojej opiece – mamy przesrane.
- Będziemy musieli zawiadomić Władczynię, jego rodzinę i RÓŻAM – zauważyła Igorina siląc się na obojętność. Widać było jednak, że możliwość przeprowadzenia własnego badania w tak nietypowej kwestii niezwykle ją cieszy. Gdyby nie mozaika szwów na jej twarzy i fartuch lekarski wyglądałaby teraz jak bardzo zadowolona z siebie nastolatka.
- I Izbę Podatkową – zauważył Alva swoim cichym, nieśmiałym głosem. – Oni też muszą wiedzieć.
W lochu zapadła pełna zakłopotania cisza. Denat był ważnym poborcą podatkowym, który niezmordowanie zdzierał z lecznicy i okolicznych zakładów krociowe datki na Armię Lossehelin. Wszyscy znali to przysłowie o pewności śmierci i podatków, ale śmierć nie przydarzała się nikomu kilka razy w miesiącu, w przeciwieństwie do tego upierdliwca, który coraz częściej pukał do ich drzwi. Gdy umarł rażony w karczmie przypadkowym zaklęciem wszyscy w okolicy odetchnęli z wielką ulgą. Lukan sam przyniósł kilka butelek wódki dla personelu aby uczcić tą okoliczność. Nie żeby był takim skąpcem i brakowało mu patriotycznej postawy, ale irytowała go konieczność oddawania żołdakom pieniędzy, które mógł przeznaczyć na dodatkowe łóżka i sprowadzenie kolejnego medyka. Nie chciał wyobrażać sobie co stanie się z jego finansami, gdy podatki zacznie zbierać człowiek, którego nie można już zabić ani w jakikolwiek sposób uszkodzić. To było wbrew naturze. Wolał o tym po prostu nie myśleć. To Alva zawsze brał najgorsze pod uwagę.
- Nie będziemy uprzedzać faktów – zdecydował w końcu. – Póki co, mamy swoją robotę do wykonania. – klasnął w dłonie i wskazał drzwi na górę. – Ogłaszam koniec narady, wszyscy wracają do swoich zajęć.
Ruszyli schodkami – Sierżant z ociąganiem, Alva bez słowa. Igorina została jeszcze przy denacie, żeby wykonać potrzebne szkice.
- Nie siedź za długo – ostrzegł ją Lukan. – Twój ojciec będzie cię szukał.
Dziewczyna zacisnęła usta.
- Pofiem mu, że sfużba i fielkiego pana fymaga pofwięceń, fir – zasepleniła niczym rasowy Igor i zgięła się w parodii głębokiego ukłonu. Wampir wyszczerzył zęby w uśmiechu. Ojciec Igoriny nie miał pojęcia, na jak wiele Lukan pozwalał dziewczynie. Dla niego liczyło się, że był wampirem i miał właściwe nazwisko co było wyznacznikiem wszelkich wartości wyznawanych przez Igory w wyborze właściwego pana. Lukan był daleki od tego by czuć się czyimkolwiek panem. Pozwalał Igornie kłócić się, przerywać mu kiedy nie miał racji, kiedy była okazja do świętowania polewał jej jak innym i nie sprzeciwiał się jej paleniu, dopóki nie robiła tego przy pacjentach. Była zdolna i zdeterminowana. Tacy lekarze byli mu potrzebni. Rasa i pochodzenie w jego lecznicy nie miały znaczenia. Widać to było zarówno wśród medyków jak i pacjentów.
Na górze trwał zwykły rwetes towarzyszący wieczornemu obchodowi i przyjmowaniu nowych poszkodowanych. Sierżant zdejmował szwy jakiejś ślicznotce z burdelu Vince’a, która martwiła się blizną na dekolcie. Tłumaczyła mu i wszystkim dookoła, że w przyszłym tygodniu ma wystąpić na wielkim przyjęciu, które Zgniły Chłopiec organizował w swojej letniej rezydencji w Vegberg w Fijonie i musi zrobić piorunujące wrażenie. Mijając ich Lukan pomyślał, że jego przewidujący kuzynek zapewne próbuje chronić swoje tyły, na wypadek gdyby Fijon faktycznie wypowiedział Losse wojnę. O niczym innym ostatnio w ogóle się nie mówiło. Fijon grozi, Fijon wadzi, Fijon na pewno nas zdradzi! W całej Cytadeli panowało niezdrowe podniecenie po ogłoszeniu powszechnej mobilizacji. On i Alva dostali powołanie i w razie wojny mieli dołączyć do pułku Amrala. Wiedział, że młody boi się walki. Miał zaledwie siedemnaście lat i nigdy nikogo nie zabił, a kiedy zdarzyło się, że trafił pacjenta, zawsze to przeżywał. Gdy w końcu odnalazł go wzrokiem chłopak siedział przy małym dziecku, rozbijał lekarstwo moździerzem i coś opowiadał ze słabym uśmiechem. Rękaw lekarskiego fartucha nie całkiem zasłaniał dłoń pokrytą łuskami o ostrych pazurach. Przypomniał sobie mimowolnie jak sam rozbijał takie lekarstwo dla niego, gdy znalazł go na progu swojej lecznicy. Smocza ręka była wtedy znacznie większa o przerośniętych stawach i kościach, przeciążających całe ciało. Nie udało mu się całkowicie zdjąć z niej klątwy, ale ręka zmniejszyła się na tyle by pozwolić wieść prawie normalne życie. Lecznica była dobrym miejscem dla takich jak on – dziwadeł i wyrzutków z przeszłością. Lukan daleki był od ckliwych, sentymentalnych uczuć, ale cieszył się, że ma to miejsce. Pierwszy raz w swoim życiu cieszył się z czegoś naprawdę.
***
Wieczorny obchód skończył się bez problemów i na oddziale zapadła cisza, z rzadka przerywana czyimś chrapaniem lub jękiem. Igorina zrobiła im kanapki i poszła do domu życząc im dobrej nocy, Alva pokręcił się nieco dłużej ale w końcu też wrócił na kwaterę. Lukan i Sierżant siedzieli w dyżurce grając w karty. Stary wiarus wygrzebał skądś dwie zakurzone butelki Najlepszego Piwa Babci Jadziuchny więc czas mijał im miło i bezproblemowo. Przynajmniej tak było dopóki karta szła Sierżantowi. Gdy Lukan wygrał trzecią partię z rzędu medyk rzucił swoje karty na stół i w zafrasowaniu pogładził swoje trzy podbródki.
- Nu, mogu ja ci co powiedzieć?
- Nie dam wam podwyżki – uśmiechnął się wampir próbując żartem zdusić dyskusję w zarodku. – Zapytajcie za pół roku jak się odkujemy.
Mężczyzna pokręcił głową z dezaprobatą.
- Facecji ci się tfu! zachciało – w jego głosie dało się słyszeć wyrzut. – A jak tak o – ze szczerego serca chciał powiedzieć. Ostrzec może, a? – Lukan milczał cierpliwie, więc Sierżant podjął temat. – Mam siostrzeńca w zamku Fuzen, synek mojej siostry, od takiego małego go pamiętam, ale teraz to wielki demon, że nie pogadasz. Służy samemu Władcy Wampirów i tej jego tfu! – splunął znowu – Białej Dziwce. Ale on to dobry chłopak. Do rany przyłóż. Matce pomaga i o wuju pamięta. Pisze do mnie czasami, bo człowiek ciekawy co w ojczyźnie słychać– zerknął chytrze na wampira, ale twarz Lukana pozostał nieprzenikniona jak maska. – Chcesz ty wiedzieć co do mnie napisał, a?
- No umieram z ciekawości – mruknął lekarz.
- Ten Zgniłek przebrzydły – tylko tak Sierżant nazywał drugiego z Marcellusów. – przyjechał płaszczyć się przed Panem Fuzen i sączyć mu jad w ucho!
- I co, to już wszystko? – zapytał Lukan lekko rozczarowany. – Po co mi to mówicie? Nie obchodzi mnie kogo odwiedza mój drogi kuzynek.
- A powinno! – syknął Sierżant. – Żaden z nich cię nie kocha Lukanie, a ja był w wojsku dość długo by wiedzieć, że jak jeden twój wróg z drugim wrogiem się spiknie to nic dobrego z tego wyjść nie może!
- Przesadzacie - mruknął lekarz wstając od stołu. – Pójdę po piwo, przynieść też wam?
Sierżant wyraźnie rozeźlony jego brakiem przejęcia, machnął tylko ręką. Lukan założył płaszcz, przeliczył drobniaki i wyszedł z budynku lecznicy w cichą, ciemną noc. Dwie przecznice dalej znajdowało się całodobowe okienko gdzie podawano ważone piwo i tam właśnie miał zamiar się udać a przy okazji przemyśleć sobie to co powiedział mu Sierżant. Wbrew pozorom nie był tak niewzruszony za jakiego chciał uchodzić zaś słowa wiarusa obudziły wspomnienia, o rozdziale, który wydawał mu się zamknięty na zawsze. Chciał się przewietrzyć i zastanowić się. Zanim jednak na dobre opuścił podwórko coś ogromnego i ciężkiego wskoczyło mu na plecy lamentując głośno.
- Panie Lukan! Panie Lukan! Takie nieszcz…szcz.. nie… tragedia! – jęczał Cyriatan próbując troskliwie podnieść go z ziemi.
- Tragedia to ty jesteś. Co się znowu stało?
Demon ustawił go na ziemi tak lekko jakby Lukan nic nie ważył. W jego żółtych oczach czaił się strach i obłęd. Umorusana czymś czarnym twarz, przydawała mu wygląd kogoś kto właśnie wyrwał się z piekła.
- Pożar! – wykrzyknął demon wskazując na północ gdzie znajdował się dom lekarza. Wampir zwrócił oczy we wskazanym kierunku i zaklął szpetnie. Nad dachami zobaczył czerwono- różową łunę – Tyle ognia! Cały w ogniu!
Wampir bez słowa odepchnął demona i ruszył na spotkanie pożodze.

***
Kamienica kiedyś należała do Pani Yujo i Lukan kupił ją za bezcen, bo po latach nieużytkowania nadawała się jedynie do rozbiórki. Zamieszkał w piwnicy razem z Cyriatanem a w miarę upływu czasu walczył z budynkiem, próbując przywrócić mu jego świetność. Nadal daleko było mu do willi stojących przy Alei Zasłużonych ale odremontował już oba piętra i załatał dach. Na poddaszu wyszykował mieszkanie dla Cyriusa, na piętrze pokój dla Alvy, w piwnicy zrobił laboratorium, w którym ważył mikstury dla lecznicy. Kiedy w szpitalu brakowało miejsc, miał przeznaczone trzy pokoje na dodatkowe łóżka. Zgromadził pokaźny zbiór różnych ksiąg i foliałów dotyczących czarnej magii, zielarstwa i alchemii, wiele z nich było bezcennych. Miał tam terrarium dla Keto i innych węży, które użyczały swojego jadu dla dobra medycyny. Ostatnio nawet szarpnął się na malarza i odnowił malowidło zielonego smoka na fasadzie.
Nie zostało nic. Z okien ziejących czernią nadal sączył się tłusty szary dym, ale ogień dotarł do poddasza, sprawił że runął dach i wygasł sam z siebie. Straż pożarna, która jak zwykle przybyła za późno nie miała już wiele do roboty. Upewniono się, że budynek nie grozi jeszcze zawaleniem, pozwolono wrócić ludziom z sąsiednich kamienic do swoich domów, ogrodzono ruiny święcącym sznurkiem do czasu aż wyburzą je zupełnie. Jedyne szczęście jakie ich spotkało to to, że nikt nie zginął. Cyriatan tknięty złym przeczuciem obudził się w porę i wyniósł z płonącego budynku przerażonego, nieco osmolonego Alvę. Próbował ratować też Keto i resztę dobytku, ale ogień był nieustępliwy. Węże upiekły się na amen a wraz z nimi cały naukowy dorobek wampira. Ustalono, że zapłon musiał nastąpić w laboratorium na niewygaszonym stanowisku, ale Alva z uporem twierdził, że to niemożliwe. Okryty kocem siedział na stercie rupieci uratowanych przez demona i płakał.
- Wygasiłem na pewno wygasiłem! Zawsze to robię, panie Lukan! – chował twarz w dłoniach i rozmazywał sadzę po dziecięcej buzi. – To nie mogłem być ja! Ja zawsze…
Lukan również odziany w koc daleki był od rzucania fałszywych oskarżeń. Poklepał chłopaka po ramieniu i przyglądał się zniszczeniu z obojętną miną kogoś komu los postanowił znowu dokopać.
- Cyrius – odezwał się nagle. – A ty co myślisz?
Demon zatrzepotał skrzydłami. Górował nad nimi wzrostem i siłą lecz w tamtej chwili wyglądał jeszcze dziecinniej niż Alva.
- Cyrius nie wie. Cyrius spał i się obudził bo coś było nie tak. Cyrius wstał i był ogień. Cyrius poleciał ratować panicza i resztę majątku – wyjaśnił z prostotą dziecka, a panicz Alva rozszlochał się jeszcze bardziej. Podszedł do nich strażak – niestary mężczyzna o pobrużdżonej twarzy. On również wyglądał na zmęczonego.
- Mam nadzieję, że macie gdzie się podziać, bo tu już nie ma co sterczeć – wskazał brodą na zgliszcza kamienicy. Lukan przyznał mu słuszność. Kazał Cyriatanowi zaprowadzić Alvę do lecznicy i dać mu coś na uspokojenie, sam miał zamiar do nich niedługo dołączyć. Kiedy został sam ze strażakiem, mężczyzna wyciągnął zza munduru piersiówkę i zaofiarował ją wampirowi. Wampir łyknął z niej zdrowo, czując jak gorzałka nieco rozjaśnia mu w głowie. Oddał butelkę strażakowi z wdzięcznością.
- Cholerna sprawa – zauważył mężczyzna. – Pan jest tym lekarzem, no nie?
Lukan skinął głową, że tak. Strażak również golnął nieco z piersiówki, zakręcił troskliwie korek i wrzucił buteleczkę do kieszeni.
- Cholerna sprawa – powtórzył. – To był ładny dom. Moim synom podobał się ten rysunek ze smokiem. Zawsze chcieli przejść obok, żeby na niego popatrzeć – wampir wyczuł, że strażak kluczy wokół tematu, ale nie naciskał. Był już zbyt wykończony. Chciał żeby był już ranek, przyszła Igorina i wzięła wszystko w swoje ręce pozwalając mu spać, spać tak długo, aż minie to wszystko. – Taki ładny dom. Czy ktoś pana nie lubi?
- Och, znalazło by się kilka osób.
Strażak zrobił coś nieoczekiwanego. Uścisnął jego dłoń.
- Powinien pan uważać – oznajmił mężczyzna. – Jeśli dzieciak ma rację i to nie był wypadek… Znam się na pożarach. To nie powinno było tak wyglądać. Pewnie nie znajdziemy dowodu, ale proszę być ostrożnym.
- Jasne, zawsze jestem – burknął wampir oddając uścisk strażakowi. Przyglądał się jeszcze przez chwilę zgliszczom swojego domu i obrócił się na pięcie. Z rękami w kieszeniach płaszcza i kopiąc przypadkowy kamień, wracał do lecznicy w głębokiej zadumie.
W uszach wciąż pobrzmiewało mu zlekceważone ostrzeżenie Sierżanta.
Czuł głęboko pod skórą, że oto zbliża się dzień zapłaty.

Powrót do góry Zobacz profil autora
Kariana
Pełnoetatowa (nie)Wredna (pseudo)Wiedźma



Dołączył: 12 Cze 2006
Posty: 2464
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Tam gdzie diabeł mówi dobranoc

PostWysłany: Pon 20:00, 11 Maj 2015    Temat postu:
 
Good afternoon, ladies and gentelman, oto druga część prologu z dedykacją dla Mako - pamiętasz piosenkę o "Luciene córce grabarza"? :)
Ze względu na fabułę musiały pojawić się nowe postaci( jak Aimee, przybrana siostra Ninde oraz Broda Zygiego) i kilka starych. Mam nadzieję, że będzie się podobało, wszelkie zażalenia, uwagi i porady proszę wpisywać do Książki Skarg i Zażaleń. Życzę smacznego!

PS: acha, tytułem wyjaśnienia. Spiskiem regencyjnym nazywa się czas rządów Nograda w czasie nieobecności Makoto w kraju. To tylko taka propagandowa nazwa, na użytek kronikarzy. No i ładnie mi brzmiało.
PS 2: tekst ma nieco wymowę feministyczną. Laski górą!




Prolog cz. II ‘To męski świat”.

I.

- Co to znaczy, że „To męski świat”? – zapytała Aimee potrząsając jasną główkę z nad czytanej książki.
Ninde Isilra, Władczyni Lossehelin, musiała chwilę się zastanowić aby udzielić odpowiedzi, którą uznała za najwłaściwszą.
- Nie bierz tego dosłownie – oznajmiła w końcu. – Kiedyś, w zamierzchłych czasach, wyłącznie mężczyźni mieli prawo sprawować władzę i decydować o życiu innych. Oczywiście nie zawsze z dobrym skutkiem.
- Byli tacy beznadziejni?
- To nie kwestia płci ani beznadziejności, raczej tego kto co ma w głowie. Cokolwiek robisz i kimkolwiek jesteś, płeć nie zwalnia cię, od starania się najlepiej jak potrafisz – wyjaśniła cierpliwie.
Wiedziała, że zaczyna brzmieć moralizatorsko, ale Aimee była jeszcze taka młoda. Patrzyła na nią z ciekawością, przechylają głowę na bok i mrużąc zielonkawe oczy. Ninde ten widok zawsze napełniał przedziwnym rodzajem czułości. Zawsze miała pewną słabość na punkcie dzieci. Aimee nie była wyjątkiem. Chciała ją chronić. Chciała, żeby już wiedziała wszystko co pomoże jej przetrwać na tronie i w życiu. Chciała, żeby była dzielna i nie popełniła jej błędów. Chciała tego wszystkiego z całego serca i jednocześnie bała się, że ten napór oczekiwań, przygniecie w końcu dziewczynkę doszczętnie. Wciąż czuła, że musi balansować pomiędzy wybuchami nagłej czułostkowości, a przesadną surowością i sama gubiła się w tym gąszczu sprzecznych uczuć. Nie chciała by wyrosła na chłodną damę i nie mogła jej rozpieścić. Aimee była jej następczynią, tą która kiedyś miała objąć tron Cytadeli. Ściągnęła ją od Leśnych Elfów, odszukała Shaitanę i zatrudniła najlepszych preceptorów. Zapewniła jej wszystko, co było potrzebne w wychowaniu młodej księżniczki. Chociaż nie wybierała się na tamten świat, Ninde zadbała by sprawa sukcesji została rozstrzygnięta za jej życia, by uniknąć kolejnego żałosnego incydentu, jak ten z Nogradem i spiskiem regencyjnym, jak nazywano go Lossehelin. Na to wspomnienie mimowolnie zacisnęła dłonie w pięści a jej twarz pobladła. Nie uszło to uwadze jej małej siostrzyczki.
- Makoto? Hej Mako! Nie smuć się! – pisnęła i nie czekając na zaproszenie wskoczyła jej na kolana. Przycisnęła czoło do jej czoła i zrobiła zeza. Ninde parsknęła na ten widok śmiechem. Ten dzieciak był naprawdę słodki. Władczyni Lossehelin wyciągnęła po bokach obie dłonie rozcapierzone jakby chciała chwycić piłkę i zaczęła łaskotać małą. Aime pisnęła gulgoczącym chichotem i zaczęły we dwie kotłować się w najlepsze na tronie, zaśmiewając się do rozpuku.
- Wybaczcie, że przeszkadzam w zabawie. Wasza Wysokość jest proszona na naradę wojenną – obie zamarły gdy w komnacie rozległ się chłodny głos Shaitany. Aimee zrobiła poważną minę, stosowną do wygłaszania kondolencji na pogrzebie i zeskoczyła z tronu. Ninde poszła za jej przykładem, wygładzając w pośpiechu pomięte szaty i potargane włosy. Shai nie sprawiała wrażenia, żeby którakolwiek z tych rzeczy zwróciła jej uwagę, ale Władczyni poczuła się głupio.
Brawo Ninde – zganiła samą siebie. – Dajesz piękny przykład młodzieży.

***
Shaitana wróciła na jej prośbę, tuż po spisku regencyjnym. Zrzuciła wszystkie swoje sprawy, odłożyła swoje życie na bok i od trzech lat niezmiennie trwała u jej boku. Och, miała swoje wady. Była trochę wycofana, brakowało jej tak potrzebnej swobody w konwersacjach z politykami, nie była nieustraszona jak Kirai ani zabawna jak Kariana, potrafiła jednak patrzeć na rzeczy ze zdrowym dystansem i zawsze zachowywała zimną krew. Ninde była jej wdzięczna za każdą z tych rzeczy.
- Generał Sabe wrócił – oznajmiła gdy były już same i zmierzały korytarzem do Sali Narad.
Władczyni wolno skinęła głową. Spodziewała się takich wieści.
W komnacie czekało na nią już trzech mężczyzn – Zygfryt, Amral i Sabe, jej dowódcy i jej podpory. Powitała skinieniem każdego z nich, próbując wyczytać coś z nich twarzy. Zygi odkąd zapuścił brodę wyglądał jak dobroduszny drwal, ale jego oczy pozostały tak samo smutne jak zawsze. Amral pochylał się nad olbrzymią mapą kontynentu więc Ninde widziała pierwsze siwe nitki w jego włosach i zmarszczki zmartwienia na czole, Sabe choć najstarszy z nich wszystkich, zdawał się najmłodszy, ale jego oblicze również znaczył smutek. Kiedy ją ujrzał, wyprostował się gwałtownie i zasalutował.
- Przynoszę nowiny – oznajmił cicho, a Shaitana zamknęła za nimi drzwi na klucz. Ninde podeszła do Amrala i mapy. Co kilka miesięcy musieli nanosić poprawki wraz z każdym nowym podbojem Pana Fuzen, ale fragment na granicy z Fijonem pozostał taki sam jak zawsze. Niepokojący.
- Król Robert zbiera ludzi – szepnął Sabe wskazując długim bladym palcem na obszar wokół stolicy. – Widziałem wszystko na własne oczy, tak jak widzę was, przyjaciele. Ściągnął już piechotę z prowincji Shen i Tan, po trzy tysiące ludzi z każdej. W Keen wycinają lasy na potęgę a w Vegberg stocznie budują okręty wojenne. Chłopi muszą oddawać jedną czwartą plonów armii i kto wie czy nie dojdą nawet do połowy. A to tylko początek.
- Czyli wojna – skwitował krótko Zygi.
Amral bez słowa zebrał drewniane figurki przedstawiające kolejne wojskowe formacje i zaczął ustawiać je na mapie zgodnie ze wskazówkami Sabe. Kiedy skończył przytrzymał złączone dłonie przy ustach aby przyjrzeć się swemu dziełu. Trwał w milczeniu dłuższą chwilę, aż rzekł w końcu:
- Jesteśmy w czarnej dupie.
- Brawo. To się nazywa fachowa opinia – zakpiła Shaitana ze słabym uśmiechem.
Amral posłał jej kose spojrzenie.
– Mówię jak jest. W tej chwili i przy tych siłach nie mamy szans odeprzeć tak zmasowany atak. Mamy za mało ludzi, za mało okrętów, za mało wszystkiego. Nasza gospodarka po wojnie z Nieumarłymi ledwo się odbudowała. Plony będą słabe w tym roku i będzie ciężko wyżywić choćby to wojsko, które już mamy. Leśne Elfy może przyślą parę setek łuczników, jeśli Ninde ładnie ich poprosi, ale to też za mało. Północ nie pofatyguje się nam pomóc, podobnie jak Fuzen. Jak to nie jest czarna dupa to ja już nie wiem co to jest! – ostatnie słowa niemal wykrzyczał Shai prosto w twarz, ale kobieta wysłuchała ich bez zmrużenia oczu.
Zygi odezwał się z wahaniem:
- Zanim mnie zakrzyczycie, może jednak warto ułożyć się z Fuzenem, żeby nam pomógł, co? Ja też nie lubię drania, ale dotąd zawsze był po naszej stronie, kiedy mieliśmy kłopoty…
- To wykluczone – powiedziała Władczyni stanowczo. Wszystkie cztery głowy obróciły się ku niej z wyraźnym zainteresowaniem. – Noga, Nograda, ani żadna jego inna część ciała nie postanie na tej ziemi. Po moim trupie.
- Nie mówię, żeby od razu się tu sam fatygował. Mógłby kogoś przysłać w swoim imieniu. Generała Ki, tego jak-mu-tam Sierściucha, albo naszą Karianę…
- To wykluczone – powtórzyła Ninde głosem, w którym zabrakło wszelkiego drżenia czy zdenerwowania. Jej wzrok był skupiony a czoło zmarszczone. Pierwszy raz widzieli ją w takim stanie. Nagle jakby stała się wyższa, dostojniejsza, groźna. Pani na Lossehelin w całym blasku swej dumy. Brakowało jej tylko tarczy i płonącego miecza w ręku. – Czas by Lossehelin powróciło do chlubnej tradycji pilnowania swoich interesów. Koniec ze zgniłymi kompromisami, niewygodnymi paktami i naciąganym pokojem. Kto chce wojować z Losse, temu Losse da wojnę. Uderzymy na nich pierwsi.
Shaitana patrzyła na nią z uznaniem, Zygi i Amral z lekkim niedowierzaniem. Twarz Sabe wypogodziła się i wyglądała jak natchniona. Złożył głęboki ukłon przed Władczynią – najwyższy wyraz szacunku jaki znała jego rasa.
- Pani rozkazuj – my wykonamy – szepnął głosem przepełnionym czcią.
- Ej, nas też ktoś mógłby spytać o zdanie – zachichotał Zygi lecz i on złożył pokłon Władczyni.
- Wykonamy – rzucił krótko Amral wyciągając miecz.
- Wykonamy! – potwierdziła Shaitana.

I tak rozpętało się piekło – pomyślała z satysfakcją Ninde z rodu Isilirów.

***
- I tak rozpętało się piekło – mruknęła Kariana gdy Vincent Marcellus z głupawą miną odpalił fajerwerk dający znak do rozpoczęcia największej orgii jaką widziano w Vegbergu.
Cały Dom Na Palach oświetlały setki kolorowych lampionów podobne do olbrzymich świetlików. Wielobarwne fajerwerki raz po raz rozdzierały niebo, napełniając powietrze zapachem prochu i spalenizny. Łodzie na jeziorze również miały latarnie i w Domu było jasno jak w biały dzień. Dano znać muzykom by zaczęli grać. Orkiestra złożona z cytr, mandolin, piszczałek i trąbek rozpoczęła żwawą melodię, dając pretekst siedzącym dotychczas gościom aby zacząć tańczyć. Półgołe i gołe tancerki miały mieć swój występ nieco później, zgodnie z zasadą, że dla każdego coś miłego. Kariana w kusej tunice i rudej peruce czuła się wyjątkowo nie na miejscu.
Nazywają mnie przecież Białą Dziwką a to pływający burdel – przekonywała samą siebie, ale na próżno.
Może gdyby miała przy sobie miecz. Albo gdyby mogła się napić… Chociaż jednego zimnego drinka dla kurażu. Jeden łyczek. Małą wódeczkę z lodem. Kieliszek wina. Odrobina whisky. Cokolwiek. Westchnęła ciężko i śmiała się sama z siebie. Pan Fuzen wiedziałby gdyby złamała jego zakaz. To była część tego idiotycznego paktu Shitsuena. On wyczuwał ją, ona wyczuwała jego nawet gdy był tak daleko w Fuzen i zajmował się dręczeniem poddanych. Prawie jak stare małżeństwo, kurna mać.
Miło jednak było wyrwać się na chwilę ze stolicy, nawet jeśli wiązało się to ze Strasznie Ważną Misją i przebywaniem w towarzystwie znerwicowanego Vince’a częściej niż była w stanie znieść. Biedny Zgniły Chłopiec. Nawet ze swojego miejsca na antresoli widziała jak ten głupek poci się, kryguje i próbuje uśmiechać, jak ktoś komu sparaliżowało wszystkie mięśnie. Odkąd pozwolono mu wrócić do Lossehelin nie wrócił do równowagi. Szpiedzy donosili, że wampir wyniósł się ze swojej willi w Alei Zasłużonych i co dziennie sypia w którymś ze swoich burdeli wyłącznie pod zbrojną eskortą. Kariana nie mogła się dziwić. Pan Fuzen tak już działał na innych.
- Bogowie jak gorąco – młoda dziewczyna ubrana w identyczną tunikę klapnęła obok niej i wypiła duszkiem swój napój. Kariana sącząc wyłącznie cienką herbatę, patrzyła na to, ziejąc nienawiścią.
- Gorąco to dopiero będzie – mruknęła wskazując na scenę, gdzie do występu szykowała się trupa akrobatyczna z Barii znana z „tańca ognia”. Wspaniale umięśniony chłopak rozpalał od trójnoga kolejne pochodnie i zaczął nimi żonglować. Gdy podchwycił ich zaciekawione spojrzenia, zdołał jeszcze jakimś cudem im pomachać. Dziewczyna pisnęła i klasnęła w ręce z zachwytem.
- Widziałaś go? Widziałaś? – pociągnęła Karianę za rękaw jakby były najlepszymi koleżankami. – Był cudowny!
Unthelien delikatnym ruchem wyrwała swoją szatę z jej uścisku. Nie zmieniła przy tym wyrazu twarzy, ale nagle jakby powiało całym chłodem Północy.
- Nie ekscytuj się tak, młoda damo – zbeształa ją i z zaskoczeniem zdała sobie sprawę, że dziewczyna kuli się przed nią, jakby na nią co najmniej nakrzyczała. Zapomniała, że nie jest w pałacu więc jakby na usprawiedliwienie dodała nieco życzliwiej – Jesteśmy na dziś zarezerwowane, nie ma co rozmieniać się na drobne. Ten tam, to nikt. Pan R. to jest ktoś.
Dziewczyna w identycznej sukience skinęła szybko głową. Unthelien siląc się na uprzejmość, odgarnęła kosmyk włosów z jej twarzy i zmusiła się do porozumiewawczego uśmiechu. Włosy dziewczyny w przeciwieństwie do Kariany były naprawdę rude co przy jej jasnych oczach wyglądało naprawdę ładnie. Ubrane identycznie, z podobnymi fryzurami i oczami, miały uchodzić za siostry bliźniaczki. Żywiła nadzieję, że gdy będą występować Pan R. będzie już wystarczająco pijany żeby nie zauważyć różnicy. Dziewczyna miała na imię Mina i od niedawna pracowała w jednym z burdeli Vince’a. Nie wtajemniczono jej w Strasznie Ważną Misję, a Unthelien uznała za bezcelowe tłumaczenie jej co stanie się w czasie ich występu. Do tego czasu miały korzystać z gościny Domu Na Palach, odpędzać się od adoratorów, oglądać występy innych i czekać na swoją kolej. To ostatnie Kariana miała opanowane do perfekcji.
Zgniły Chłopiec nie pożałował pieniędzy ani na występy, ani na jedzenie i picie. Wszędzie dookoła nich trwała orgia, ciał, zapachów i smaków. Wokół nich przeciskały się wygłodniałe tłumy ludzi, sama elita Fijonu i kilkunastu najbliższych współpracowników Vince’a. Kariana wypatrzyła wśród gości siostrę króla z kochanką oraz kilku szlachciców, którzy kiedyś bywali w Fuzen. Reszty nie potrzebowała znać. Byli wyłącznie zasłoną dymną, tłem dla ważniejszych spraw. Po występnie tańca ognia, przyszedł czas na połykaczkę mieczy, zaklinacza tygrysów, chór przepięknie śpiewających kastratów z Cesarstwa Kaanejskiego, pantomimików, tresowane psy i występ karłów świetnie odgrywających podboje Króla Roberta - jego plany podboju Lossehelin i sypialni Ninde Isilry.
- Wystarczy – oświadczyła, ciągnąc Minę za pasek od tuniki. – Po karłach będzie przerwa, a po przerwie my.
- Zostańmy jeszcze chwilę! – marudziła dziewczyna, przechylając się przez barierkę antresoli. – Są takie śmieszne! Widzisz tego w białej kiecce?
Dłoń Kariany zacisnęła się z niespodziewaną siłą na ciele dziewczyny.
- Wystarczy – powtórzyła tonem wykluczającym jakikolwiek sprzeciw. Brutalnie pociągnęła Minę za sobą w poszukiwaniu Vince’a. Zgniły Chłopiec oczekiwał na nie niedaleko sceny. Muzycy ćwiczyli już tusz pod ich występ. Mina pobiegła jeszcze do ich pokoju by poprawić makijaż, zaś wampir i wiedźma zostali razem w niezręcznej ciszy.
- Jak podobały ci się karły? – wybełkotał tytułem uprzejmiej konwersacji.
- Mało nie umarłam ze śmiechu – ton, którym to powiedziała sugerował, że za chwilę ktoś na pewno straci życie.
Marcellus roześmiał się z rozpaczą. Kołnierzyk miał odarty z jednej strony, a ciemne zwykle starannie uczesane włosy wyglądały jak ptasie gniazdo. Najwyraźniej perspektywa Strasznie Ważnej Misji bardzo go przerażała. Kariana nie była czy jest już tak pijany czy niespełna rozumu. Może nawet mogłaby go pożałować, w końcu on też tak wiele ryzykował, ale nie po tym występnie karłów. Nie po tym w białej kiecce. Nie.
- Daj mi miecz.
- Teraz? Pan Fuzen mówił, żeby nie za wcześnie…
Kobieta popatrzyła na niego bez słowa. Vincent odszedł gdzieś na chwilę z drinkiem w ręku, a gdy wrócił miał ze sobą jej wakizashi. Gdy wzięła je w dłoń wreszcie poczuła, że jest we właściwym miejscu. Tak jakby oddano jej brakujący kawałek serca. Orkiestra czekała na jej znak. Kariana wskoczyła na scenę i gestem ręki kazała zgromadzonym zamilknąć. Jak za sprawą czarów zapanowała cisza. Pstryknęła palcami i niespokojny rytm bębnów rozpoczął ich występ. Jej występ. Trzymając ostrze w zębach zrobiła dwa salta i odcięła sznury podtrzymujące kurtynę. Na scenie stała już Mina w identycznej pozycji bojowej tyle, że bez miecza. Rozpoczął się taniec. Znikła wszelka trema, obawa, że nie są dość zgrane lub szybkie. Nie było na to miejsca. Mina wirowała na scenie unikając ostrza raz po raz przeszywającego powietrze wokół niej. Kariana podziwiała jej gibkość. Od czasu do czasu wakizashi prześlizgiwało się po materiale tuniki dziewczyny pozbywając się kolejnych jej elementów – kołnierzyk, pasek, jeden i drugi rękaw, tylnie i przednie poły. Bębny przyśpieszały, więc i one wirowały coraz prędzej i prędzej w ekstatycznym tańcu, bez chwili wytchnienia, jak dwie połówki tej samej całości. Uderzono w gong i Unthelien zatrzymała się klęcząc na jednym kolanie. Minia za nią stała wyprostowana, plecami do publiczności, a jej strój przed całkowitym opadnięciem chroniło jedno, jedyne pasmo. Na sali wstrzymano oddech. Kariana jakby to nie był odprysk sekundy, mgnienie powieki, wstała z klęczek, odcięła ostanie pasmo i nim tunika Miny sięgnęła podłogi rzuciła mieczem w kurtynę, a ta zasłoniła scenę, nim jakakolwiek golizna została zauważona. Stały w cieniu rzucanym przez grubą tkaninę, w zgodnej ciszy słuchając entuzjastycznych oklasków na sali.
- Dobra robota – pochwaliła ją Unthelien cichym, zmęczonym głosem. – Ale to jeszcze nie koniec.
Mina zbierała resztki swojej tuniki z podłogi uśmiechając się szeroko.
- Teraz to już z górki. Tylko Pan R. i do domu.
- Oo tak.
Nie wiedzieć czemu, zabrzmiało to równocześnie jak groźba i obietnica.

***
Apartament znajdował się w pewnym oddaleniu od sceny i kwater artystów, dając złudne poczucie intymności. Kariana widziała zbyt wiele podobnych pomieszczeń, żeby mogły zrobić na niej jakiekolwiek wrażenie. Sufit ozdabiały nieprzyzwoite freski, podłogę wyłożono panelami z pachnącego drewna zaś centralne miejsce zajmowało ogromne łóżko zarzucone dziesiątkami haftowanych poduszek. Pan R. oprowadzał je po tym pokoju jak po swoim królestwie.
- Potem jak nam się znudzi możemy posiedzieć na tarasie, pooddychać świeżym powietrzem… jeśli wiecie co mam na myśli – rechotał Pan R. jakby opowiedział dowcip roku. Minia zachichotała mu do wtóru, a Kariana zmusiła się, żeby nie wywrócić oczami. Pan R. był przystojny w samczy sposób – szerokie ramiona, kwadratowa szczęka, dołek w brodzie i buzujące, niczym nie zachwiane przekonanie o swojej wspaniałości. Oprowadzając je po pokoju trzymał jedną dłoń na tyłku Miny, drugą tak, żeby trzymać Karianę za pierś.
Zamknij oczy i myśl o Lossehelin – nakazała sobie. Wtem, dostrzegła gitarę w kącie. Zręcznie wywinęła się z objęć Pana R. i zaproponowała że coś zagra, żeby milej się rozmawiało. Minęło już sporo czasu odkąd ostatni raz trzymała instrument w ręku ale po kilku minutach bezsensowego tete-a-tete była w stanie zagrać prostą melodyjkę z stylu „Luciene córki grabarza”. Mina przez ten czas ani na chwilę nie odstępowała Pana R. Najwyraźniej klient naprawdę jej się spodobał. W jej głupich chichotach i maślanych spojrzeniach nie było nic udawanego.
- Kochana przyniesiesz mi coś zimnego do picia? Zaschło mi w gardle– poprosiła słodko, co było umówionym sygnałem. Kariana uśmiechnęła się promiennie. Minia poprosiła o wino, Pan R. o whisky z lodem. Zostawiła ich samych z zapewnieniem, że przyniesie im wszystko co trzeba. Opuściła apartament i zastukała do drzwi obok. W środku czekał już Zgniły Chłopiec blady jak papier.
- I jak?
- Wszystko w porządku – wyminęła go, podchodząc do baru i nalewając drinki do szklanek. – Gdzie mój miecz?
Vincent Marcellus milczał. Milczał w sposób straszliwie głośny i upaty. Kariana wolno uniosła głowę.
- Nie zrobisz tego – Zgniły Chłopiec trzymał przed sobą jej wakizashi jakby chciał się od niej odgrodzić. Po jego bladych policzkach spływały łzy. – Nie mogę na to pozwolić. To król. Wojna czy nie, nie mogę pozwolić, żebyś zabiła króla na moim przyjęciu. Stracę twarz. Będę skończony. Nikt nigdy nie zrobi ze mną żadnego interesu. Nigdy!
- Ty durny pachołku – westchnęła cicho kręcąc głową. – Oczywiście, że nigdy nie zrobisz żadnego interesu. Pan Fuzen o to zadba.
- Ani kroku dalej! – ostrzegł ją wycofując się chyłkiem w stronę otwartego okna. Kiedy wyczuł parapet plecami, odwrócił się szybko i wyrzucił miecz do wody. – Widzisz? Teraz nic nie zrobisz. Ha! Nie ma narzędzia, nie ma morderstwa! Proste prawda?
Kariana wciąż stała przy barku z drinkami w dłoniach. Nie potrzebowała miecza. Mogła zabić jego i Pana R. nie odstawiając szklanek i nie rozlewając ani kropli. Było jej tylko szkoda ostrza. Dostała je w prezencie od swojego mistrza szermierki – jedynego człowieka w Fuzen, który okazywał jej jakąkolwiek życzliwość, zanim Władca Wampirów zrezygnował z jego usług na wieki wieków. Miało wartość sentymentalną. Obiecała sobie, że Zgniły Chłopiec będzie musiał jej za to zapłacić. Za miecz i za białą kieckę. Wtedy gdy odetchnie z ulgą i pomyśli, że wszystko mu się upiekło. Nie wcześniej.
- Otworzysz mi drzwi? Mam zajęte ręce – Vince wciąż stał jak zaklęty przy oknie, ani myśląc się ruszyć. Unthelien wywróciła oczami i sama otworzyła sobie używając łokcia i barku.

***
Jak zwykle przyszła w nieodpowiednim momencie i pierwsze co dostrzegła to blady wypięty tyłek Króla Roberta na łóżku. Byli tak zajęci z Miną, że nawet nie zwrócili uwagi na jej powrót. Postanowiła również ich zignorować. Zaczynała coraz bardziej odczuwać brak miecza i chęć upicia się do nieprzytomności. Zastanawiała się co powinna zrobić. Powiedzieć Panu Fuzen o nieposłuszeństwie Vince’a czy załatwić go na własną rękę? Spodziewała się, że Zgniły Chłopiec może wykręcić im jakiś numer i uważała, że temu pyszałkowi przydałaby się nareszcie jakaś nauczka. Z drugiej strony… Nikt jak Kariana nie był świadomy jak wygląda gniew Władcy Wampirów. Widziała go na własne oczy wiedząc, że nie zapomni tego widoku do końca swoich dni. Był jak obraz wypalony pod powiekami. Odstawiła drinki na jakiś stolik i splotła ręce na piersi.
Wszyscy mężczyźni to głupcy – pomyślała ze złością. – A Marcellusowie są najgłupsi.
- Kochana to ty?- zapytała Mina. – Co tam tak stoisz, dołącz do nas…
- Starczy mnie dla was dwóch! – zapewnił Król Robert ze śmiechem.
Zmęczone spojrzenie wiedźmy powędrowało ku gitarze. Westchnęła sobie pod nosem. Zemsta, zemstą ale musiała pamiętać po co tu przybyła. Vince mógł sobie mówić co chce, ale Kariana była kobietą i doskonale wiedziała, że większość z nich walczy bez miecza. Walczy i zwycięża.
- Nie wolicie, żebym wam zagrała?
- Nie! – odpowiedzieli zgodnym głosem i oboje zachichotali, jak dwa zakochane gołąbki.
- Potrzeba ci mężczyzny, cukiereczku – wysapał Władca Fijonu. Haftowane poduszki falowały wokół niego jak morze.– Mężczyzny takiego jak ja! Dziś możesz należeć do mnie, jutro będę miał cały świat.
- Doprawdy? – zapytała podchodząc bliżej po panelach z pachnącego drewna. Nie czuła już gniewu ani znużenia. Wyrzuciła z głowy Vince’a, złość i wszelkie wątpliwości. Pamiętała dlaczego tu jest i dlaczego to robi. Dla kogo.
- Tak – słyszała jak Robert uśmiecha się. – Świat należy do takich jak ja. Musi. To męski świat.
Kariana była już za jego plecami, gdy to powiedział. Najwyraźniej chciał dodać coś jeszcze bo uniósł głowę, ale nie zdążył. Zamilkł, wciągając nosem swój ostatni łyk powietrza. Mina wrzasnęła przerażona, jakby to ją mordowała.
- Och, czy możesz mówić jaśniej, wasza wysokość? Jestem tylko kobietą, może czegoś nie zrozumiałam. Co to znaczy: „To męski świat”? – szeptała mu do ucha, gdy zadzierzgnęła strunę od gitary na jego gardle, wyduszając z niego ostatnie chwile życia.

Powrót do góry Zobacz profil autora
Kariana
Pełnoetatowa (nie)Wredna (pseudo)Wiedźma



Dołączył: 12 Cze 2006
Posty: 2464
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Tam gdzie diabeł mówi dobranoc

PostWysłany: Nie 20:50, 17 Maj 2015    Temat postu:
 
Heeej! Część trzecia nadciąga!



Part 1 „Królewska głowa”.

Wyobrażała sobie, że Lossehelin po ponad trzech latach zmieni się diametralnie, ale nie. Tu ze wzgórza wszystko wyglądało prawie tak samo.
Prawie – pomyślała czując dziwną mieszankę lęku, smutku i ekscytacji, jak kobieta na widok dawnego kochanka.
Na wschodzie widzieli wojskowe tabory. Wśród licznych namiotów, ognisk i wozów uwijały się maleńkie postaci żołnierzy, nie większe niż łebki od szpilek.
- Mało – zauważył Hanuka ze swojego miejsca. Kariana drgnęła na dźwięk jego głosu. Wydawało jej się, że wilkołak usnął w czasie postoju. – Mało ich – powtórzył młodzieniec. – Fijon skopałby im tyłki jeszcze przed śniadaniem. Sami moglibyśmy ich napaść i też dalibyśmy radę.
Dziewczyna zerknęła mimowolnie na kondukt, który im towarzyszył. W sumie trzystu konnych, zaledwie cząstka sił Pana Fuzen, ale każdy z nich wart normalnych pięciu ludzi.
- Być może – zgodziła się. – Ale tego nie zrobimy. Fijon też już nie. Niesiemy Lossehelin pokój.
Hanuka prychnął z rozbawieniem.
- Słyszysz jak to brzmi? Armia Fuzen niesie pokój!
- To miła odmiana, prawda?

***

Ninde niespokojnie wierciła się na swoim tronie. Nie pomogła poduszka ani podnóżek. Czuła, że dłużej nie usiedzi na swoim miejscu i gdyby nie obecność całego dworu, wstałaby żeby krążyć po Sali Tronowej dopóki nie nadejdzie poselstwo. Wiedziała, że setki oczu wpatrują się w nią z zaciekawieniem, oczekując najmniejszej oznaki słabości czy zdenerwowania. Będą przyglądać się jej gestom, wsłuchiwać się w jej głos jak na przedstawieniu teatralnym. Wiedziała, że nie może dać im pretekstu. Zamierzała być taka jak zawsze – uprzejma, opanowana i powściągliwa, bez względu na to, kto stanie przed jej tronem. Na szczęście audiencja dla delegacji z Fuzen była ostatnia tego dnia. Co nie znaczy, że cieszyła się na nią. Nie cieszyła się. Ani trochę.
Herold wyśpiewał stosowne przedstawienie gości i drzwi do Sali Tronowej otworzyły się ze zgrzytem. Wysłannicy Nograda z Fuzen mieli identyczne czerwono-czarne szaty ze znakiem węża. Czerwone gadzie oczy zdawały się spoglądać drwiąco z każdego pierścienia, miecza i guzika. Było ich około trzydziestu osób. Pochód prowadził Hanuka, jak zwykle buńczuczny i pewny siebie, za nim dwóch drowów niosło pięknie wykonaną, złoconą skrzynię z drewna tekowego. Gdzieś w połowie grupy Ninde dostrzegła swoją dawną przyjaciółkę i udało jej się zachować obojętny wyraz twarzy.
Hanuka stanął przed tronem, zdjął czapkę i ukłonił się z rozmachem.
- Szlachetna Władczyni Lossehelin, przybywam w imieniu Władcy Wampirów, Pana Fuzen, Suwerena Ryokanu, Szarych Mgieł, Mili i Barii, aby złożyć ci pokłon – wyszczerzył ostre zęby w drapieżnym uśmiechu. Kiedy ostatnim razem go widziała, był zaledwie niezdarnym, głośnym dzieciakiem, teraz stał przed nią wysoki młodzieniec o chytrych oczach. Trzy lata to kawał czasu dla takiego smarkacza.
- Jestem zaszczycona – powiedziała, z miną którą świadczyła coś zupełnie przeciwnym. -Nograd z Fuzen jest naszym cennym sojusznikiem i cenimy sobie jego przyjaźń, szczególnie w tak trudnym dla nas czasie. Przekaż mu, proszę, moje szczere życzenia.
Ziemia nie zadrżała i nie otworzyła się pod jej stopami od tylu kłamstw w jednym zdaniu, co skłoniło Nine do gorzkiej refleksji, że polityk może powiedzieć wszystko byleby mówił to z przekonaniem. Z resztą nie sprecyzowała czego życzy Władcy Wampirów. Pomimo sprzecznych uczuć była nawet ciekawa co skłoniło Suwerena Fuzen by znowu dać o sobie znać po tylu miesiącach milczenia. Słyszał o planowanej wojnie z Fijonem? Z pewnością, wszyscy już o niej słyszeli.
- Pan Fuzen jest nieprzejednanym wrogiem i wiernym przyjacielem – rzekł Hanuka jakby to była wyuczona formułka. – Nie zapomina ani o jednych ani o drugich. Dlatego też, przesyła ci Pani ten oto prezent, z nadzieją, że będzie ci pocieszeniem oraz przestrogą dla innych.
Oba drowy jak na zawołanie zaniosły skrzynię na podwyższenie tronu. Każdy z nich miał zawieszony na szyi złoty kluczyk, który otwierał jeden z zamków. Gdy uporali się z tym zadaniem, obsunęli się na bok, tak by Ninde sama mogła otworzyć podarek od Władcy Wampirów. Zawahała się. Mogła poprosić Shaitanę lub któregoś ze swoich generałów aby zrobili to za nią. Byłoby to zgodne z protokółem i o wiele bezpieczniejsze, gdyby w środku znalazła jadowitego węża albo wybuchającą klątwę. Nie mogła jednak tego zrobić na oczach tych wszystkich ludzi, nie po tym jak nazwała Nograda swoim sojusznikiem. Zbeształa samą siebie za ten brak przezorności. Czuła na sobie wyczekujące spojrzenia delegacji z Fuzen, kątem oka uchwyciła też bladą, obojętną twarz wiedźmy z Północy. Wstała z tronu i podeszła do skrzyni. Shaitana drgnęła niespokojnie, więc posłała jej uspokajający uśmiech, chociaż wcale nie było jej wesoło. Nieco drżącymi palcami poważyła wieko.
Mam nadzieję, że jeszcze nic dziś nie jadłaś – usłyszała jeszcze głos Kariany bezpośrednio w swojej głowie, ale skrzynia została już otwarta.
Najpierw poczuła zapach zgnilizny, siłą wdzierający się do nozdrzy, tak że musiała zasłonić nos rękawem szaty. Odchyliła wieko całkowicie i teraz każdy w Sali Tronowej mógł na własne oczy ujrzeć tajemniczą zawartość. Wśród zebranych rozległ się szmer, który szybko przeszedł w niespokojne szepty. Na aksamitnej czerwonej poduszce spoczywała ucięta głowa Roberta Romeliego – Władcy Fijonu. Tego samego, który od tylu miesięcy szarpał jej nerwy i gnębił wizją wojny. Nie było ku temu wątpliwości. Ta sama przystojna twarz, znana z monet i portretów, która prześladowała ją w złych snach, teraz zastygła w wyrazie niemego przerażenia.
Ninde patrząc w martwe, podobne do guzików, oczy Roberta nie czuła się ani trochę pocieszona, ale za to bardzo ostrzeżona.


***

Szła korytarzem tak szybko, że Shaitana musiała niemal biec by dotrzymywać jej kroku. Ninde mijali jacyś ludzie, może nawet coś do niej mówili, ale była zbyt poruszona, zbyt wściekła by cokolwiek z tego do niej dotarło. Hanuka nalegał na spotkanie, obiecywał, że odpowie na każde jej pytanie, ale to nie z nim chciała rozmawiać. Jeżeli ktokolwiek mógł jej coś wyjaśnić, chciała żeby była to Kariana Unthelien. I lepiej żeby powiedziała jej wszystko.
Biała Dama czekała w niewielkiej komnacie z jednymi drzwiami strzeżonymi przez dwie wysokie Amazonki. Gdy Ninde i Shai minęły je, stuknęły obie włóczniami w podłogę i zagrodziły przejście. Jej przyjaciółka, swoim zwyczajem, zamknęła drzwi na klucz.
Kariana siedziała przy stoliku i nalewała sobie filiżankę herbaty ze srebrnego imbryka, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy, że została zakładniczką. Na ich widok uniosła tylko brwi.
- Wasza Wysokość, Pani Regentko – mruknęła im na powitanie.
- Shai zostaw nas same – szepnęła Ninde, ale Shaitana nie ruszyła się z miejsca. Na jej bladej twarzy pojawiły się rumieńce, brwi ściągnęły się w jedną kreskę.
- Nie. Nie zostawię cię samej z … - machnęła ręką w kierunku stolika. – z …nią.
- Ona ma imię – zauważyła chłodno Biała Dama patrząc Regentce w oczy. – I dobrze je znasz, Shaitano.
- Tak – uśmiechnęła się złośliwie. – Biała Dzi…
- Shai! – upomniała ją Władczyni. – Kariana jest moim gościem i nikt nie będzie obrzucał jej błotem. Nie dopóki ja tu jestem i mam coś do powiedzenia.
Regentka pokręciła głową, jakby w niedowierzaniu. Bezwiednie zaciskała palce na kluczu do komnaty.
- Nic nie wiesz, Mako – powiedziała nagle. – Zostawiłaś wszystko pod moją opieką i odeszłaś, gdy zjawił się ten cały Fuzen z bandą swoich umarlaków. Szukał Kirai a wszędzie gdzie się pojawiał robił tylko zamieszanie. Uważał się za króla wszystkiego i wszystkich miał za nic. Przywiózł nawet sarkofag i wwiózł go do zamku jak do siebie. Wiesz kto pokazał mu jak to zrobić i siedział z nim na jego koniu? – wskazała podbródkiem na Karianę – ona. Już wtedy z nim spiskowała. Jej nie wolno ufać.
W ciszy rozległy się wolne oklaski Białej Damy. Wyglądała na ubawioną całą tą sytuacją.
- Brawo, Shaitano – pochwaliła ją jak dziecko, które opowiedziało cały wierszyk bez zająknięcia. – To bardzo ładna historyjka. Dowodzi, dwóch rzeczy: że masz znakomitą pamięć i że kiepska z ciebie Regentka, skoro pozwoliłaś na coś takiego w czasie swoich rządów.
Shaitana tamtej chwili najpewniej rzuciłaby się w na nią z pazurami, lecz za drzwiami usłyszały łoskot i ktoś w końcu je wyważył. Zygi otarł wyimaginowany pyłek ze swojego napierśnika i wszedł do środka z kwaśnym uśmiechem. Amral za jego plecami, wyglądał jak ktoś kto marzy o tym by być w innym miejscu. Mamrotał pod nosem coś co brzmiało jak: „To nie był mój pomysł”.
- Usłyszeliśmy krzyki i pomyśleliśmy, że przyda wam się wsparcie. Coś mi mówi, że mam rację – obrzucił pokój uważnym spojrzeniem: zirytowaną Shai, zdenerwowaną Ninde i wreszcie lekko rozbawioną Unthelien. – Witajcie, jeszcze się nie zamordowałyście, jak widzę.
- Było blisko – zażartowała Biała Dama.
- Co słychać? Ten śmierdziel – tu zapewne miał na myśli Nograda – zrobił z ciebie wampira? Możemy cię przebadać srebrem i zrobić egzorcyzmy. Jako paladyn znam się na tym. Nawet nie będzie tak bardzo bolało.
Kariana zignorowała go. Zauważyła Amrala w wejściu, który wydawał się być speszony całą sytuacją. Uśmiechnęła się do niego szeroko i nieszczerze. – O, Amral też tu jest? Jak się masz?
Czerwony na twarzy, wyburczał coś w rodzaju powitania. Wstydził się ten całej sytuacji i kobiety, która kiedyś była jego przyjaciółką, a której nie poznawał. Dawna Kari, którą znał była świadkiem na jego ślubie i niejedną wódkę z nią wypił. Kari, którą znał na pewno nie prowadzałaby się z umarlakami i różnymi szumowinami. Czuł, że powinien stanąć w jej obronie, lecz jednocześnie nie był pewien jak zareagować, gdyby okazało się, że wszystkie brudy na jej temat są prawdziwe. Zgodził się pójść z Zygim i osłaniać Mako w razie nieszczęścia, ale nadal nie wiedział jak się zachować.
- Jak twoja urocza żona? – generał szepnął w stronę swoich stóp, że dobrze. Kariana uśmiechnęła się jeszcze szerzej. – Przekaż jej zatem moje uszanowanie.
- A wracając do srebra, tak się składa…
- Wystarczy – szepnęła Ninde i zadziałało to o wiele lepiej niż jakikolwiek krzyk czy przekleństwo. Wzięła się pod boki patrząc każdemu ze zgromadzonych w oczy. Czuła, że za wszelką cenę musi odzyskać panowanie nad sytuacją, co nie było łatwe wśród tylu silnych osobowości. Od początku tego dnia nic nie szło jej tak jak sobie zaplanowała. Nadszedł czas aby to zmienić. Wzięła głęboki oddech i policzyła do pięciu. Postanowiła zacząć od początku.
- Nazywam się Ninde Isilra i jestem Władczynią Cytadeli Lossehelin. Pamiętacie? Nie zostałam nią z powodu moich pięknych oczu czy dobrego nazwiska. Doświadczyłam każdego nieszczęścia, które dotknęło to miasto i cieszyłam się z każdego jego sukcesu. Wszystko co robię, robię dla Lossehelin i dla was. Jeżeli ufacie mi jako swojej Władczyni, pozwolicie mi porozmawiać z Karianą, wierząc że nie zwiedzie mnie fałszywy sentymentalizm ani puste obietnice.
Po jej słowach zapadła cisza. Ninde nadal wędrowała wzrokiem od jednej do drugiej twarzy, modląc się w duchu, żeby ktoś w końcu się odezwał.
- Ja ci ufam Mako. Ale egzorcyzmy dla pewności nikomu by nie zaszkodziły – burknął Zygi. Po chwili wahania pociągnął Amrala za kołnierz i razem opuścili pokój. Biała Dama pomachała im na do widzenia.
Shaitana stała przez moment na środku aż w końcu machnęła ręką. Wyszła bez słowa, zostawiwszy je same. Ninde wypuściła powietrze nosem.
Łatwiejsza część za mną – pomyślała i wiedziała, że ten długi dzień jeszcze się nie skończył. Obróciła się na pięcie spoglądając uważnie na Karianę.
- Chciałabym abyś odpowiedziała mi na kilka pytań… - oznajmiła podchodząc bliżej.

***
Hanuka miął w rękach karteczkę z nazwiskiem swojego gospodarza powtarzając bezgłośnie jego nazwisko jak mantrę:
- Hrabia Montsegeur, Abu Lahab Abd al –Muttalib… Hrabia Montesegeur Abba… nie, jeszcze raz. Hrabia Monte… jak to szło? Grr.. Kurde. Hrabia Monte… coś tam, coś tam Abu Bla Bla Bij-Zabij! Kurna mać! – złościł się bo skomplikowane miano rodowe nijak nie dawało się zapamiętać. Jak można się tak głupio nazywać?! Rodzice go nie kochali? Nie miał czasu na takie dyrdymały! Był najwierniejszym sługą Pana Fuzen i to on zamiast tej blondi, powinien teraz wciskać kity Władczyni Lossehelin, a nie zajmować się zakwaterowaniem i aprowizacją.
- Mofe więcej socku, fir? – zaseplenił Igor, który zjawił się nagle za jego plecami, jakby wrósł z pod ziemi. Zaskoczony Hanuka aż podskoczył lekko na swoim krześle. Igor podsunął mu pod nos tacę z karafką soku i szklanką. Wilkołak odmówił kolejny raz, czując, że jeśli ktoś ponownie zaproponuje mu coś do picia, autentycznie wpadnie w szał. Nie potrzebował uprzejmości tych dziwadeł. Gdyby to od niego zależało, zostawili by Władczyni tą głupią głowę i zaraz wrócili do domu i nie musieliby dopraszać się Hrabiego o gościnę. Żadnych durnych duchów, demonów i Igorów! Taki wstyd! Hanuka nie wyobrażał sobie aby taki… takie pokraczne… coś mogło służyć jego Panu. Wzdrygnął się na samą myśl o tym. I ten sok. Bogowie wiedzą z czego pędzony.
- Ej, kiedy będzie twój szef? Nie mam całego dnia żeby tu sterczeć – zagadnął Igora niecierpliwym tonem, przytupując nogą.
- Cóf… - sługa Hrabiego wyglądał na niego zafrasowanego. – Fydaje mi się…
- … że jestem tam gdzie powinienem się znajdować, w najwłaściwszym momencie – rzekł Hrabia uśmiechając się łaskawie. Obdarzył młodego wilkołaka uważnym spojrzeniem. O pięć sekund za długim, by wydawało się to komfortowe. – Młodzieńcze, wybacz, czekałeś już wystarczająco długo. Zapraszam cię do mojego gabinetu. Igor?
- Tak jafnie panie?
- Przynieś karafkę soku. I dwie szklanki. Nasz gość z pewnością jest spragniony.

***

- Przykro mi, ale muszę tu zamieszkać – oznajmiła Igorina rzucając swoją podróżną torbę o podłogę. Oba nozdrza drżały jej w gniewie. – W moim domu zagnieździła się Biała Dziwka i reszta hałastry.
Lukan będąc dopiero na początku pierwszej kawy, po bardzo ciężkim dyżurze słyszał co drugie jej słowo. Głowa pękała mu po kolejnej nieprzespanej nocy i wyglądał jakby był trochę chory.
- Twój ojciec sprowadził do domu jakąś dziwkę? – zdziwił się, gdyż znał Igora i znał się na tyle na kobietach by wiedzieć, że to niemożliwe… z różnych względów.
- Nie jakąś tylko Białą Dziwkę – żachnęła się dziewczyna wchodząc do dyżurki, żeby zrobić kawy również dla siebie. Stała plecami do wampira, szukała swojego różowego kubka w kwiatki i gderała dalej. – Nasz Hrabia dostał listy uwierzytelniające od Cesarza, który kumpluje się teraz z Władcą Wampirów i udostępnił całą kamienicę tym pomiotom piekielnym. Oczywiście wcale nie musiałabym rezygnować ze swojego pokoju, ale nie mam zamiaru patrzeć jak wszyscy nadskakują tej fuzeńskiej hołocie. Dasz wiarę, że sprowadzili nawet tego bękarta, którego mu urodziła? - podskoczyła ze strachu gdy kubek Lukana nagle pękł mu w ręku.
Gorąca kawa poparzyła mu rękę, mężczyzna biegał po pokoju szukając jakiejś ścierki i klął wniebogłosy. Igorina wywróciła oczami, sprawnym ruchem wcisnęła jego dłoń pod kran i znalazła ścierkę oraz szmatkę, do zimnego okładu.
- Chodzi mi o to, że nie mam tam normalnych warunków, żeby żyć – ciągnęła dalej rzeczowym tonem. - Wiem, że odkąd spalił się wam dom, zrobiło się tu trochę ciasno, ale nie będę zajmować dużo miejsca. Wzięłam tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Książki i ubrania zostawiam tam, a jeśli chodzi o laboratorium to i tak częściej korzystam z naszego niż z domowego. Co ty na to? Zgódź się, proszę. Naprawdę nie chcę tam wracać.
- Przecież wiesz, że cię nie wygonię – burknął spoglądając ponuro na poparzoną dłoń. Ból wycisnął mu nieco łez z oczu. Zmoczył szmatkę i zrobił z niej okład. – Łóżko się znajdzie, możemy zrobić ci też zasłonkę z parawanu, jeśli będziesz potrzebować intymności. Bo jesteś dziewczyną, no nie? – upewnił się z wrednym uśmiechem, a Igorina sprzedała mu kuksańca w ramię.
- W każdym razie mam nadzieję, że żaden z was nie chrapie – oświadczyła wkładając swój lekarski kitel i szykując się do przejęcia dyżuru.
- A co jeśli?
Igorina uśmiechnęła się tak, że mało szwy jej nie popękały. Mniej wrażliwych taki widok mógłby przyprawić o ból żołądka.
- Igory mają na to swoje sposoby.

***
Nad Lossehelin panował mrok. Kariana cieszyła się każdą chwilą ciszy panującej w posiadłości Hrabiego. Szlachcic był tak uprzejmy, że udostępnił jej swoje obserwatorium astronomiczne na dachu kamienicy. Nie, żeby Unthelien interesowało spoglądanie w gwiazdy. Na świeżym powietrzu zawsze lepiej jej się myślało. Poza tym nie mogła spać. Mieszkając z Władcą Wampirów człowiek przyzwyczajał się do innego rytmu dnia i często zdarzało jej się kłaść dopiero o świcie. Siedziała więc w niewielkim szklanym pawilonie, z nietkniętymi kanapkami i sokiem przyniesionymi przez Igora i myślała. Dużo i intensywnie. Wspominała.

+++
Siedziały naprzeciw siebie po obu stronach stolika, nieruchomo jak posągi. Dla kogoś z zewnątrz mogło to wyglądać jakby brały udział w jakimś niedorzecznym zakładzie – kto pierwszy się poruszy, ten przegrywa. Kiedyś Kariana na pewno błaznowałaby na ten temat i zrobiła wszystko, żeby rozśmieszyć Władczynię a na koniec wyciągnęłaby ją na piwo i przegadałby całą noc do rana. Kiedyś. Zanim zjawił się tamten i na progu Dzielnicy Złodziei trzeba było dokonać wyboru.
- To nie jest Nograd z Fuzen, którego obie znałyśmy i darzyłyśmy uczuciem – powiedziała poważnym tonem.- Nosi to samo imię, wygląda niemal tak samo, czasem nawet ma podobny głos, ale to już nie jest on.
Elfka słuchała jej w skupieniu, ale jej wyraz twarzy nie zmienił się. Można było pomyśleć, że żadne z jej słów nie zrobiły na Władczyni żadnego wrażenia. Kariana patrząc na jej inteligentną buzię zastanawiała się ile może powiedzieć a ile ukryć w plątaninie faktów i złośliwości. Było tyle rzeczy, które chciała jej powiedzieć, a nie mogła. Odetchnęła ciężko.
- Jeśli jest coś, czego mogę pogratulować Ailster Fuzen to to, że dopięła swego. Uczyniła ze swojego brata prawdziwego Władcę Wampirów. Ze wszystkimi blaskami i cieniami włącznie. Ale nie jestem tu przecież po to, żeby opowiadać ci anegdotki o moim panu, prawda?
- Prawda – zgodziła się Ninde mierząc ją surowym wzrokiem. – Miałaś opowiedzieć mi skąd wzięła się głowa króla Roberta w moim zamku i dlaczego została mi podarowana.
Kariana nieśpiesznym ruchem nalała sobie kolejną filiżankę zimnej herbaty. Od tego tłumaczenia się na prawo i lewo ciągle zasychało jej w gardle.
- Trzy lata temu, kiedy Pan Fuzen opuścił ten kraj, wrócił do swojej ojczyzny by zaprowadzić w niej porządek i przywrócić dawny, brutalny ład. Bez wdawania się w szczegóły powiem tylko, że zrobił to co sobie zaplanował. Pozbył się buntowników, wyrżnął w pień wrogie koterie a maruderów spalił na stosie. Nikt nie stał mu na drodze i nikt się nie sprzeciwiał. Sielanka, można by rzec. Wtedy Pan F. zamiast cieszyć się odzyskaną władzą, zaczął się nudzić – na jej twarzy pojawił się nieznaczny uśmiech. – To były ciężkie dni dla wszystkich, ale ktoś był na tyle przytomny, żeby zasugerować mu podbój sąsiednich państw i przedstawił plan utworzenia Wielkiego Państwa Fuzen, a to wyrwało go w końcu z marazmu.
Brwi Władczyni uniosły się nieznacznie.
- Czy to ty byłaś tą przytomną osobą?
- To nie ma znaczenia dla tej historii – skrzywiła się. - Ważne, że Pan Fuzen podchwycił ten temat i znalazł sobie jakiś cel. Najpierw był sąsiedni Ryokan, potem Mila i Szare Mgły a na końcu Baria, choć oni akurat nie stawiali wielkiego oporu. Cztery państwa w niecałe trzy lata, to robi wrażenie, no nie? Spodobało mu się rzemiosło wojenne – palenie miast, wydawanie bitew, zrywanie traktatów, straszenie wrogów a to wszystko na ogromną skalę – z zastanowieniem postukała paznokciem w filiżankę. – Jeżeli jest coś, czego Pan Fuzen chce najbardziej na świecie, to aby się go bano. Wcześniej miał tylko swój nieduży kraik, parę grup podżegaczy, teraz rządzi ogromnym królestwem zdobytym krwią i siłą a jego imię budzi strach na całym kontynencie. Myślę, że pocieszy się tym kilka miesięcy, może dwa lata jeśli wybuchnie w prowincjach jakiś bunt. Potem znudzi się znowu. Niektórzy już tak mają. Nie potrafią prowadzić spokojnego życia.
- Jaki to ma związek z głową króla Roberta? – zapytała Ninde i Kariana w duchu podziwiała jej cierpliwość. Inni władcy, których znała nie mieli takich zapasów samokontroli, kiedy ktoś tak krążył wokół odpowiedzi. Czuła, że nie powinna nadwyrężać jej nerwów. Zygi ze swoimi egzorcyzmami mógł czekać gdzieś niedaleko.
- Kiedy mój pan nacieszy się swoim królestwem, zechce znowu wyruszyć na wojnę. Jak ci się zdaje, Makoto, w którą stronę zwróci swoje czerwone ślepia?
Wreszcie na twarzy Ninde pojawiły się jakieś emocje. Ciemne brwi ściągnęły się lekko, a policzki poróżowiały.
- Na Lossehelin.
- Na Lossehelin – potwierdziła wesoło. – W końcu już raz posmakował jak to jest siedzieć na tronie Cytadeli. Udowodni sobie i wszystkim dookoła, że nie pozostały mu żadne sentymenty i żadna koronowana głowa nie może czuć się bezpiecznie.
- I dlatego oddalił od nas widomo wojny z Fijonem? Bo sam chce nas zaatakować? To co mówisz, nie ma żadnego sensu, Kariano – powiedziała z lekkim wyrzutem.
Nalała sobie jeszcze jedną filiżankę herbaty, nie potrafiła zliczyć którą już tego dnia.
- Ma, kiedy już wiesz jak działa jego pokręcony umysł – wyjaśniła ze znawstwem. - Pan Fuzen nie lubi łatwych zdobyczy. Zbytnia uległość budzi jego niesmak. On jest zdobywcą. Musi się nastękać i natrudzić, żeby coś go ucieszyło. Gdyby zaatakował dziś Lossehelin zdobyłby je w kilka godzin – zobaczyła minę Ninde, więc poprawiła się – no może w kilkanaście. W każdym razie nie trwałoby to długo. Usuwając Roberta, Pan Fuzen daje Cytadeli potrzebny czas na odbudowanie zasobów i gospodarki. Zaatakuje was kiedy będziecie silni a wasza armia będzie w stanie przeciwstawić się jego wojskom. Inaczej nie byłoby zabawy. Ta głowa… to odroczenie wyroku.
- Więc tym dla was jesteśmy? Kolejną zdobyczą na waszej drodze, zostawioną na deser?
Od dawna myślała o tej chwili. Czekała na nią. Było tyle rzeczy, które chciała opowiedzieć Ninde i zrzucić choć część ciężaru, który niosła na swoich ramionach. Tyle rzeczy a nie znajdowała właściwych słów.
- Dla niego tak. Dla mnie nie – w końcu to z siebie wydusiła.
Być może była wtedy jeszcze szansa, może nie na to, żeby było jak dawniej, ale na to by było lepiej. Na to, by choć po części zniknął mur, który między nimi wyrósł. Być może.
Ale wtedy Ninde zadała jeszcze jedno pytanie, od którego nie mogła się uchylić.
- Kto zabił Roberta? Ty czy on?
+++
***



Ostatnio zmieniony przez Kariana dnia Śro 17:52, 20 Maj 2015, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry Zobacz profil autora
Kariana
Pełnoetatowa (nie)Wredna (pseudo)Wiedźma



Dołączył: 12 Cze 2006
Posty: 2464
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Tam gdzie diabeł mówi dobranoc

PostWysłany: Sob 17:57, 30 Maj 2015    Temat postu:
 
Przed Państwem kolejny strrrrasznie długi part, w którym Lukan udowadnia, że jest hipokrytą a pieniądze rządzą światem, Kariana organizuje podwieczorek, a Vince krwawą zasadzkę we własnym domu.

Part 2 "Więcej ognia niż piekło pomieści"


Każdy wie, że wampiry nie odbijają się w lustrach, a Pan Fuzen – jeden z najstarszych przedstawicieli swojego gatunku – nie był w tym względzie wyjątkiem. Zwierciadło nad kominkiem ukazywało jedynie zamazaną, szarą poświatę i odrobinę czerwieni na wysokości oczu. Mimo to Kariana bała się na nie spojrzeć. Klęczała przed paleniskiem, nisko pochylając głowę.
- Kiedy ma zamiar go schwytać? – w pokoju rozległ się głos, podobny do syku węża.
- Dziś wieczorem. Szykuje zasadzkę w swoim domu.
- Cóż, zobaczymy. Marcellus ma zwykle więcej szczęścia niż rozumu. Coś mi mówi, że może się z tego jakoś wywinąć.
Twarz kobiety przesłaniały włosy, tak więc Pan Fuzen nie był w stanie dostrzec jej uśmiechu, wywołanego ostatnią uwagą.
- Nie byłby to pierwszy raz, gdy Zgniły Chłopiec zawodzi – zauważyła nieco złośliwie.
Władca Wampirów nie odpowiadał przez dłuższy czas i przez moment Kariana pomyślała, że coś zerwało połączenie. Zaryzykowała i uniosła nieco głowę. Spojrzenie w lustro nie zmieniło jej w kamień, ale nasunęło nieprzyjemną myśl, że Pan Fuzen zastanawia się nad czymś. To nigdy nie wróżyło nic dobrego. Czekała w napięciu.
- Nie lubię niedokończonych spraw, Kariano – obwieścił złowrogo. – Jeśli Vince zawiedzie, chcę mieć pewność, że Lukan i tak wpadnie w moje ręce.
- Panie? – zapytała, choć mdłości ze strachu podpowiadały co zaraz usłyszy.
- Dopilnuj, żeby do mnie trafił, żywy lub martwy. Liczę na ciebie.
Z powrotem skłoniła się przed nim, niemal dotykając czołem do podłogi. Ktoś z zewnątrz mógłby uznać to za wiernopoddańczy gest.
- Oczywiście, Panie Fuzen. Zgodnie z życzeniem.

***
Lukan żył wystarczająco wiele lat, by wiedzieć, że świat nie składa się z samych dobrych chwil. Dni kiedy wszystko idzie jak po gruzie tak naprawdę stanowiły podstawę rzeczywistości i bez nich nie mogła istnieć. Ale żeby wszystko naraz?

To już przesada.
Zaczęło się feralnej nocy, kiedy spłonęła kamienica Pani Yujo. Nie dość, że stracił Keto, laboratorium i miejsce do spania, to jeszcze przyczepili się do niego z Izby Podatkowej i prowadzono przeciw niemu śledztwo w sprawie rzekomej próby wyłudzenia ubezpieczenia. Dwa pierwsze przesłuchania jakoś zdzierżył, ale przy trzecich odwiedzinach upierdliwych urzędasów wtykających nosy pod łóżka chorych, trochę puściły mu nerwy. Skończyło się na tym, że Sierżant musiał założyć inspektorom kilka szwów, a Lukan zgrzytając zębami ze złości, zapłacił grzywnę.
To nie był jednak koniec jego potyczek z Izbą Podatkową.

Był jeszcze pan Gorbacz.
Igorina, bystra, ambitna, zawzięta Igorina jak zwykle miała rację i poborca przebudził się w ich piwnicy jako zombie. W całym zamieszaniu z pożarem trochę o nim zapomnieli. Kiedy Alva tydzień później poszedł do lochu po odczynniki i spotkał się z panem Gorbaczem twarzą w twarz, zemdlał na schodach i okropnie potłukł sobie głowę. Nie dość, że sprowadziło im to kolejnych inspektorów, tym razem z RÓŻAMu, to jeszcze młody musiał spędzić kilka dni w łóżku, rozdzielając swoje dyżury pozostałym. Lukan nie spał już czwartą dobę z rzędu, żłopiąc jedną kawę za drugą, strasząc wszystkich swoją poszarzałą twarzą o podkrążonych oczach.
- Jesteś pewny, że nikt nie rzucił na ciebie jakiejś klątwy? – zapytała kiedyś Igorina, gdy okazało się, że przecieka im dach i musieli wziąć pożyczkę z Banku Dekkertów na procent, który zdecydowanie lepiej wyglądałby na etykietce od wódki.
Igorina stanowiła następny z jego problemów. Kiedy przenieśli się we trójkę z Cyriatanem i Alvą na poddasze lecznicy było prawie tak jakby znowu był studentem w Kanaes i mieszkał w internacie. Dużo bałaganu, dogadywania, picia i siedzenia do późna w nocy. Ale Igorina była dziewczyną, ba! młodą kobietą, więc skończyły się dla nich kawalerskie czasy. Zaczęło się segregowanie prania, wczesne chodzenie spać, ścieranie kurzu i podlewanie kwiatków, które wzięły się tam nie wiadomo skąd. Dałoby się to jednak przeżyć, gdyby nie chrapanie Cyriatana. Lukan pobłażał demonowi dużo bardziej niż był skłonny przed sobą przyznać, a Alva z natury pokojowo nastawiony do świata, również nigdy się nie skarżył. Igorina postanowiła jednak wyleczyć Cyriusa z chrapania wykorzystując coraz dziwaczniejsze metody, z hipnozą, podduszeniem i łamaniem przegrody nosowej włącznie. Efekt był tego, że rudzielec nabawił się nerwicy i odmawiał przebywania z Igoriną w jednym pomieszczeniu, co jeszcze bardziej skomplikowało ich warunki mieszkaniowe.

Tak więc, kiedy pewnego popołudnia pod lecznicę zajechał elegancki czarny powóz z herbem Marcellusów na drzwiach, Lukan nie miał nawet siły się złościć. Wyszedł na próg z różowym kubkiem poczwórnie mocnej kawy, nieogolony i ze złym błyskiem szaleństwa w oczach. Jego biały fartuch upstrzony był plamami krwi. Czekał na Vince’a równie chętnie jak na apokalipsę. Jednakże ku jemu najszczerszemu zdziwieniu gęba, która pojawiła się w okienku nie należała do Zgniłego Chłopca. Wytwornie ubrana, młoda kobieta przyglądała mu się z niepokojem. Lukan czuł, że powinien ją znać, ale nie był w stanie odszukać jej twarzy w swojej pamięci. Dość ładnej twarzy, choć nieco zbyt wulgarnie wymalowanej, jak na jego gust.
- Dobry wieczór, pani…? – wychrypiał zmęczonym głosem i pociągnął długi łyk z kubka. Ktoś litościwy – podejrzewał Sierżanta - dolał nieco whisky do smaku.
- Rita. Rita Marcellus. Obawiam się, że jesteśmy szwagrami – powiedziała kobieta a po tonie jej głosu dało się wyczuć, że jej obawy okazały się całkiem uzasadnione. Lukan uśmiechnął się lekko. Nie był krewnym, którym można się chwalić na zjazdach rodzinnych.
- Jesteś żoną Vince’a? – zapytał ubawiony. – Doprawdy, nie wiem czy gratulować czy współczuć. Jak się miewa ten idiota?
Czerwone usta kobiety zacisnęły się z dezaprobatą.
- Miewa się źle. Obawiam się, że jest chory.
Stwierdzenie to nie poruszyło żadnej struny w duszy lekarza. Vince był wszą, kanalią i zakałą wampirzego rodu. Nie nienawidził go; to zbyt silne uczucie. Był mu idealnie obojętny. Dla niego kuzyn mógłby po prostu nigdy nie istnieć. Tak przynajmniej sobie powtarzał. Rita niechybnie uznała jego milczenie za zachętę, bowiem ciągnęła dalej:
- Jest z nim coraz gorzej. On… nie wiem co mu jest, ale traci siły i zmysły. Nie jest w stanie jeść ani spać. Siedzi w jednym miejscu i płacze albo patrzy w jeden punkt. Zachowuje się jak potępieniec. Boję się o niego i naprawdę nie wiem…
Lukan mając wieloletnie doświadczenie w kontaktach z chorymi, doskonale wiedział, że niektórzy ludzie nie są w stanie przestać gadać. Rita ewidentnie należała do tego grona. Pociągnął kolejny długi łyk cudownej kawowo-alkoholowej mieszanki i przerwał jej w połowie zdania:
- Czego ode mnie chcesz?
Zaskoczona wytrzeszczyła oczy.
- Przecież jesteś lekarzem! – wykrzyknęła zbulwersowana.
- Owszem jestem – potwierdził. – I co?
- Musisz ze mną pojechać i zbadać Vincenta!
Wzdrygnął się. Nie pamiętał kiedy ostatnio jakaś kobieta zwracała się do niego takim tonem. To znaczy pamiętał, ale wolał do tego nie wracać.
- Po moim trupie – wzruszył ramionami. Szurając butami odwrócił się do niej plecami, gotowy wrócić w duszny mrok lecznicy by nie przespać kolejnej nocy, leczy efekty źle rzuconych czarów, przepędzać inspektorów i godzić zwaśnionych współpracowników.
- Dobrze zapłacę! Złotem!
Z drugiej strony… Czy naprawdę ten cyrk na kółkach nie mógłby toczyć się bez jego obecności, powiedzmy na kilka godzin? Trzeci łyk napoju nie smakował wampirowi tak dobrze jak pozostałe. Miał wyjątkowo cierpki smak.
- Idę po torbę – mruknął wreszcie, ignorując westchnienie ulgi za swoimi plecami. –Ale za wizytę domową biorę dwa razy więcej!

***
Najemniczka była przyzwyczajona do dziwactw swoich zleceniodawców. Brzęczące złote monety pozwalały zachowywać jej dużą dozę tolerancji i dyskrecji. Lecz tu w ogrodzie Hrabiego, w jasny dzień nic nie przypominało spotkania w interesach. Raczej podwieczorek dwóch psiapsiółek. Eamane nigdy nie miewała przyjaciół, z którymi mogłaby spędzać czas w ten sposób. Czuła się skrępowana i zniecierpliwiona, choć zrobiono wszystko by oczekiwanie minęło jej możliwie najmilej. Usadzono ją na rzeźbionym, białym krzesełku w pięknej altanie otoczonej krzewami róż. Pomimo suszy, kwiaty świetnie się trzymały, napełniając ogród aromatem słodkim i lepkim jak sen pijanej pszczoły. Stolik zasłano obrusem i suto zastawiono. Dwie srebrne patery – jedna z ciastkami, druga z kanapkami – mile błyszczały w jasnym słońcu. Służba przygotowała też cukiernicę, podstawkę na serwetkę, delikatne porcelanowe talerze, widelczyki, łyżeczki, imbryk herbaty i karafkę soku oraz mnóstwo srebrnych przedmiotów, których przeznaczenia nawet nie znała. Było gorąco; już-już sięgała po sok, gdy wtem usłyszała:
- Nie radziłabym. Cholera wie, z czego go robią.
Eamane uniosła wzrok napotykając nieco zmęczone spojrzenie kobiety o srebrnych włosach.
- Biała Dama – uśmiechnęła się złośliwie. – No, no.
Kariana zajęła miejsce po drugiej stronie stolika.
- To wkurzające, że wszyscy uparli się zapominać jak naprawdę się nazywam. To przecież takie proste imię i tylko trzy sylaby – marudziła nalewając sobie filiżankę herbaty. Drugą nalała najemniczce. Uniosła naczynie jak do toastu. – Twoje zdrowie, Em. Jak interesy?
- Zawsze mogło być lepiej – przepiła do wiedźmy. – Poważnie rozważam przejście na emeryturę.
- Cóż, mówi się, że są starzy najemnicy i skuteczni najemnicy. Ale nikt nie słyszał o starych, skutecznych najemnikach.
- Otóż to – po chwili wahania poczęstowała się kanapką i cofnęła rękę pod karcącym spojrzeniem Białej Damy. Sięgnęła po ciastko. – Zatem… po co tu jestem? Zlecenie czy tęsknota?
Wiedźma uśmiechnęła się cierpko.
- Kto powiedział, że nie obie te rzeczy? Strasznie się tu nudzę – wyznała z jękiem i przez chwilę Kariana przypominała dawną, zawadiacką siebie. - Makoto nałożyła na mnie areszt domowy „dla mojego dobra” i nie mogę się ruszyć poza mury posiadłości. To frustrujące, więc staram się by to inni odwiedzali mnie. No i naprawdę mam zadanie dla ciebie.
Eamane aż zastrzygła uszami, jednak nie dała tego po sobie poznać. Wskazała wzrokiem na drugi koniec ogrodu – jakiś dzieciak, na oko ośmioletni, siedział przy fontannie pod opieką dwóch rosłych drowów. Spojrzenie to mówiło: „Nie lepiej pogadać o tym na osobności?”. Kariana, o dziwo, pokręciła głową.
- Spokojnie. Ochroniarze nie mówią w żadnym ludzkim języku, a chłopiec… jest po prostu chłopcem.
Ta zagadkowa uwaga zmusiła najemniczkę do następnej złośliwości:
- Ten dzieciak… Mówią, że jest bękartem – twoim i jego.
- A podobny?
Musiała sama przed sobą przyznać, że nie. Kariana mogła podobać się mężczyznom a i Pan Fuzen o ile się orientowała też sroce z pod ogona nie wypadł. Zaś chłopiec…. Był zwyczajnie brzydki. Może każda część z osobna nie była zła, ale razem tworzyły niespójną i niemiłą dla oka całość. Miał odstające uszy, cofnięty podbródek, szerokie, żałosne usta, krzaczaste brwi i oczy w dwóch kolorach. Nawet w dobrze skrojonych szatach i płaszczyku zarzuconym na ramiona, wyglądał słabo i pokracznie. Nie wyobrażała sobie, żeby Biała Dama mogła wydać na świat taką maszkarę. Pokręciła przecząco głową.
- Jest mój, bo ma tylko mnie – wyszeptała wiedźma jakby nawet ją samą zaskoczyły te słowa. Przez chwilę miała dziwny wyraz twarzy – jak ktoś kto ucieka w głąb siebie, kiedy świat okazuje się zbyt straszny. Eamane widziała już kiedyś coś takiego – u skazanych na kaźń i więźniów pozbawionych nadziei. Nie wiedząc do końca dlaczego to robi, sięgnęła przez stół po jej dłoń. Była zimna jak lód.
- Kariano?
W jakiś sposób to pomogło. Kobieta ocknęła się z zamyślenia i nieco bezwiednie oddała jej uścisk. Wyglądała na nieco zażenowaną własnym zachowaniem.
- Przepraszam cię. Czasami moja głowa wyciąga na wierzch rzeczy, o których… - westchnęła, szukając właściwego słowa. – Uh, to nieistotne. Przejdźmy do weselszych spraw: zadanie dla ciebie.
Eamane cofnęła rękę przyglądając się bacznie Białej Damie. Nie spodobało jej się to co zobaczyła. Dziwny chłopiec, areszt domowy, podejrzane zachowanie Kariany. Wmawiała sobie, że rozsądniej byłby teraz wycofać się. Nikt kto robi interesy z Fuzen nie wychodzi na tym dobrze. Nie ma takich pieniędzy, które zrekompensują najemnikowi utratę życia. Została jednak. Eamane nie miała przyjaciół i powaliłaby jednym ciosem każdego, kto twierdzi inaczej, ale gdyby gdzieś, kiedyś, w świecie, w którym wybrała inną drogę, nie miałaby nic przeciw żeby Kariana... I dlatego, ignorując złe przeczucia, została. Wiedziała, że będzie tego bardzo żałować.
- Dobra: mów.
Biała Dama wstała ze swojego miejsca i oparła się barkiem o jeden z filarów altany. Obserwowała chłopca, zwrócona tyłem do najemniczki.
- Jest pewien wampir w Lossehelin. Niezbyt miły, ma głupią fryzurę, używa brzydkich wyrazów. Gdyby umarł, pewnie nikt by nie płakał.
- Zgniły Chłopiec? – rzuciła lekkim tonem. Nie byłoby to pierwsze zlecenie na dziedzica Marcellusów, które próbowano jej wcisnąć. Cena jednak zawsze była niewspółmierna do trudności zadania. Vincent mocno drżał o swoje nędzne życie, po życiu, pilnując by nie stracić go zbyt prędko. Była ciekawa ile w stanie jest jej zaoferować za to zadanie.
- Nie. Ale nazwisko to samo – nadal stała odwrócona tyłem, ale Eamane dałaby sobie rękę uciąć, że Kariana uśmiecha się. – Teraz najciekawsza część. Ty go nie zabijesz. Ty go uratujesz.

***

Najemniczka przemierzała ciemny korytarz prowadzący do wyjścia. Towarzyszył jej jeden ze służących Hrabiego, którego twarzy, ze względu na panujący mrok, nie widziała. Jego kroki były ciche jakby stąpał po grubym dywanie, a oddechu niemal nie dało się usłyszeć. Musiała wciąż sobie powtarzać, że tam jest, bo mózg uparcie twierdził co innego.
- Czy przyjrzała się panienka chłopcu? – zapytał służący sympatycznym głosem.
Brzmiał naprawdę przyjaźnie. Jak dobry policjant, który przekonuje cię byś dla własnego dobra wsypał kumpli, bo inaczej czeka cię stryczek, a wcześniej łamanie kołem i wyprucie flaków.
- Tak.
Nawet gdy przymykała oczy, widziała paskudną gębę dzieciaka. Te pomylone oczy i te żałosne usta.
- Czy podejmie się panienka zadania?
- Tak – powtórzyła; nieco ostrzej niż zamierzała.
- Wspaniale. Niezwłocznie prześlemy dalsze instrukcje.
Koniec korytarza był już blisko i widziała zarys dwuskrzydłowych drzwi wejściowych. Służący zatrzymał się za jej plecami, pozostając w mroku. Oparła się pokusie aby odwrócić się i zobaczyć jak wygląda. Lecz była jedna kwestia, o którą musiała zapytać. Najemnicy nie miewają sumień, o nie, ale miewają ciekawość.
- Dlaczego on?
Nasłuchiwała próbując wyłapać najmniejszy szelest, zmianę pozycji, powiew powietrza. Sługa stał nieruchomo jak posąg.
- Wiedza i prawda to dwie rzeczy, które w przekonaniu ludzi są najważniejsze i najcenniejsze – rzekł mężczyzna nieco rozbawionym głosem. - Przynajmniej dopóki ich nie poznają. Dla większości jednak, lepiej jest aby nie wiedzieć i nie dociekać za mocno. Niektórych trzeba chronić, przed ich pragnieniami dla ich własnego dobra. Wiedza i prawda to straszna broń, panienko. Obosieczna, rzekłbym.
Eamane skinęła głową. Spodziewała się tego rodzaju odpowiedzi – wymijającej, z zawoalowaną groźbą, jak żmija skryta w klombie kwiatów. Podeszła do drzwi i sięgnęła klamki.
Odwróciła głowę w ostatniej chwili, gdy już światło zaczynało sączyć się przez szparę.
Korytarz był jednak pusty.

***

Kariana sama przed sobą musiała przyznać, że zawsze darzyła Lukana wieloma uczuciami. Z początku większość z nich nie była pozytywna, ale wszystkie były silne. Wszak nienawiść nie jest przeciwieństwem miłości, jest jej odbiciem, drugą stroną tej samej monety. Przeciwieństwem obu jest obojętność i co by nie mówić, ten niewydarzony krwiopijca nie był jej obojętny. Jednak nienawiść wygasła w niej dawno temu… a miłość? Cóż, serce nie sługa, prawda? Miała czas w Fuzen by przemyśleć wiele spraw. Wiedziała co uczyniła źle względem lekarza, którego największym przewinieniem było tylko to, że się w niej zakochał, w momencie gdy nie była w stanie odwzajemnić jego uczuć. Nie mogła cofnąć czasu, nie mogła zmienić własnego serca, mogła spróbować jedynie zadośćuczynić.
Ale teraz gdy Eamane odeszła ze wskazówkami, nie czuła się już tak pewnie. Prawdę mówiąc, nawet się trochę bała. Pan Fuzen obiecał Lukanowi cierpienie i śmierć w męczarniach a ona zamierzała mu tego wszystkiego oszczędzić. To nie mogło spodobać się Władcy Wampirów.
Choć istnieje skromna szansa, że do tego czasu znajdę sposób, żeby zniszczyć to co Shitsuen próbował naprawić – pomyślała, choć sama w to nie wierzyła.
Od wielu, wielu miesięcy próbowała znaleźć sposób, wzmiankę, choćby iskrę inspiracji, która pozwoli jej zgładzić tego, który tytułował się Panem Fuzen i odzyskać dawnego Nograda. Tysiące razy była gotowa się poddać i tysiące razy zaczynała od nowa. Przypuszczała, że tak może wygląda piekło – szczypta nadziei wśród samych porażek. Odkąd miała Riiko, szczypta zamieniła się w garstkę. Chłopiec, jakby wyczuwając, że właśnie o nim myśli, uniósł głowę z nad książki i próbował się uśmiechnąć. Wyglądało jakby gdzieś o tym przeczytał i chciał potrenować na sucho. Wyszło to dość upiornie. Ludzie bali się Riiko. Był małym brzydactwem z ogromną mocą, a po tym jak Pan Fuzen urządził jego rodziców, trochę pomieszało mu się w głowie. Lubiła chłopca, choć udawała, że nie, bo wtedy Władca Wampirów mógłby go jej odebrać.
- Chyba jestem głodny – oznajmił cichym głosikiem, w którym pobrzmiewało zakłopotanie.
Kariana zawołała Igora, który przyniósł naczynie przypominające metalowy termos. Jego zawartość chlupotała śmiesznie przy każdym kroku. Riiko ostrożnie otworzył wieczko i wypił niemal wszystko za jednym zamachem. Strużka czerwonej cieczy, nie będącej ani winem, ani sokiem z malin, spływała mu po brodzie i plamiła koszulę. Westchnęła z żalem. W niczym nie przypominał swojego królewskiego, uzdolnionego ojca, który nawet w obliczu śmierci nie uląkł się Pana Fuzen.
- Pamiętaj o manierach. Jesteś księciem, nie możesz jeść łapczywie jak wieśniak – upomniała go surowym tonem.
- Przepraszam – uniósł na nią swoje dziwne oczy. Jedno było ciemne, drugie żółte jak u kota. – Czy to znaczy, że dzisiaj nie będzie lekcji?
Lekcje były jego ulubioną częścią dnia, choć Kariana wcale nie musiała niczego mu powtarzać ani tłumaczyć jak prawdziwa nauczycielka. Chłopiec zapamiętywał wszystko co kiedykolwiek przeczytał, usłyszał lub zobaczył. Jego biedna głowa zawierała całe biblioteki. Gdzieś tam wśród traktatów naukowych, encyklopedii, ksiąg pełnych zakazanych zaklęć, starych wierszy i zapomnianych pieśni znajdował się sposób na zniszczenie Shitsuena. Kariana musiała tylko jakoś go odszukać.
- Będą. Nie widzę powodu, żeby nie.
Chłopiec wyraźnie podniesiony na duchu, znów próbował się uśmiechnąć. Biała Dama wolała, żeby przestał tak gorliwie podchodzić do tematu.
- O czym będziemy dziś się uczyć?
- Może o wampirach? Zobaczymy.
Wzięła go za rękę i poprowadziła do wnętrza kamienicy, gdzie czekała na nich biblioteka Hrabiego. Mały Riiko nucił pod nosem jakąś wesołą piosenkę. W ciemnościach niemal przypominał normalnego chłopca. Mimowolnie ścisnęła mocniej jego rączkę. Będzie próbować, po tysiąc i tysiąc razy. I gdy się nie uda, po tysiąc pierwszy raz wstanie by spróbować znowu.

***
Powóz toczył się statecznie postukując na kocich łbach. Żona Zgniłego Chłopca wcisnęła się w jego najdalszy kąt, próbując udawać, że Lukan nie istnieje. Wampir czuł, że zaczyna się wyśmienicie bawić.
- A więc jesteś żoną Vince’a…. – zaczął z namysłem i uśmiechnął się podle. – Jak do tego doszło? Przekupił cię? Uderzyłaś się w głowę?
Kobieta uparcie milczała, choć po zaczerwienionej twarzy dało się poznać, że pocisk trafił do celu. Próbował dalej.
- Wiesz co myślę, słodka Rito? Chyba mogę cię tak nazywać, jestem przecież twoim szwagrem. Myślę, że pracowałaś kiedyś dla mojego kuzynka… – otworzyła już usta i raptownie je zamknęła jak ryba, którą nagle ktoś wyłowił ze stawu. – Oho! Zgadłem. Brawa dla mnie. Nie musisz się tak dąsać, wszak to jeden z najstarszych zawodów na świecie. Poza tym czymś go zauroczyłaś, skoro udało ci się go usidlić. To nie łatwa sztuka, być z Vince’m. Moja rodzona siostra tego próbowała, wiesz? Śliczna, kochana Celia. Zabiłem ją za to. Wolałem, żeby była martwa, niż z nim.
Zastanawiał się, czemu nagle zachciało mu się wywlekać brudy z przeszłości. To było tak wiele lat temu. Słoneczny dworek w Amarii, sad pełen grusz i trupy zdradzieckich krewnych rozwleczone po wszystkich pokojach, łącznie ze skrytobójcą, którego próbowali na niego nasłać. Co ta biedna kurewka mogła wiedzieć o takich sprawach? Ciekawe czy Vince kiedykolwiek jej o tym opowiadał? Chyba nie, sądząc po jej pełnej obrzydzenia minie.
- Jesteś dokładnie taki jak mówił – wycedziła, kręcąc głową. – Potwór.
Lukan wykonał dworny gest dłonią, który kiedyś podpatrzył na dworze Ninde – dużo machania nadgarstkiem i wolny ruch łokcia w dół.
- Jestem tylko tym, czym uczynili mnie inni.

***
Aleja Zasłużonych stanowiła najbardziej reprezentacyjną część Cytadeli. Bliskie sąsiedztwo Zamku, budynek Biblioteki oraz pomników bohaterów Lossehelin, przyciągała wyłącznie najbogatszych i najbardziej ustosunkowanych ludzi z całego kontynentu. Zgniły Chłopiec miał tu swoją rezydencję, nieopodal posągu Zygryta. Czarne marmurowe gmaszysko stanowiło idealne połączenie braku gustu i nadmiaru pieniędzy. Biedny Zygi. Musiał codziennie przechodzić tędy do Zamku, wiedząc, że jego pomnik stoi na tym kiczowatym tle. Nad drzwiami wsiał herb Marcellusów – miecz i serce oraz dewiza wypisana delikatnymi złotymi literami – „Więcej ognia niż piekło pomieści”. Służący w białej liberii już oczekiwał na nich przed wejściem. Pomógł wyjść nadąsanej Ricie i w pierwszym odruchu chciał pomóc również Lukanowi, ale na jego widok cofnął się mimowolnie. Lekarz zastanawiał się czy to kwestia zakrwawionego fartucha czy po prostu jego gęby. Wziął swoją torbę i raźno wkroczył do gniazda tej jadowitej żmii, swojego kuzyna.
Wnętrze prezentowało ten sam poziom luksusu i parweniuszostwa co elewacja. Podłogę pokrywały drogie marmurowe płytki i kolorowe dywany z Quel-Aza. Nie było wolnego kawałka na ścianach, który nie byłby pokryty obrazami, płaskorzeźbą lub chociaż jedwabną tapetą o krzykliwym wzorze. Z każdego kąta obserwowały ich drewniane, kryształowe, złote lub rubinowe oczy aniołów, demonów, elfów i ludzi. Lukan podejrzewał, że czyszczenie tych wszystkich cacek musi być istną zmorą dla służby. Rita natomiast w tym paskudnym wnętrzu wyraźnie odżyła. Szła z uniesioną głową, wykrzykując rozkazy służbie, narzekając, wydając dyspozycje. Nie przypominała już zahukanej dzieweczki, byłą prawdziwą Panią Marcellus, tak bardzo podobną do wszystkich jego zmarłych ciotki, babek i kuzynek, przekonanych że właściwe nazwisko czyni cię bogiem wśród robactwa. Wlókł się za nią przez kolejne piętra, korytarze i amfilady pokoi. Po co im było tyle pomieszczeń, skoro mieszkali tu raptem we dwoje? Żeby mogli się przed sobą ukrywać?
- To tutaj – mruknęła Rita wskazując na jakieś niepozorne drzwi, umieszczone w połowie klatki schodowej. Najwyraźniej jej troska nie była aż tak wielka, by uczestniczyć przy obdukcji. To dawało wiele do myślenia. Obrzuciła go jeszcze spojrzeniem pełnym dezaprobaty i dodała – Jak skończysz, zgłoś się do zarządcy. Da ci pieniądze.
Nie czekając na odpowiedź, obróciła się na pięcie, szeleszcząc szerokimi spódnicami. Lukan zrobił minę za jej plecami i zasalutował szyderczo.
- Ciebie też miło było poznać, słodka szwagierko.
Zerknął na drzwi. Za nimi czekał jego kuzyn, jego zmora i nemezis.
- Gotowy czy nie, Vince, idę po ciebie.

***
Sypialnia, w przeciwieństwie do reszty domostwa była przytulna, jasna i niezagracona. Na białych ścianach wisiało kilka małych pejzaży, w kominku buzował wesoło ogień. Było tutaj tylko kilka mebli – szafa z ciemnego drewna, biurko z kałamarzem i ładną złotą klepsydrą oraz łóżko, w którym ktoś leżał.
- Rita? – jęknął wampir z pod sterty pierzyn.
Lukan uśmiechnął się sam do siebie. Po cichu na paluszkach zbliżył się do posłania kuzyna i nachylił się nad nim.
- Obawiam się, że to tylko ja, kochanie – wyszeptał mu do ucha, śmiejąc się paskudnie.
Zgniły Chłopiec otworzył szeroko oczy, ale nie poruszył się i nie uczynił żadnego gwałtownego gestu. Lukan, ignorując go zupełnie, rozejrzał się za jakimś siedzeniem. W końcu przyciągnął sobie krzesło i ustawił je obok łóżka kuzyna, niczym przyjaciel czuwający u wezgłowia konającego.
- Słyszałem, że jesteś chory, Vince, więc przyszedłem cię odwiedzić – oznajmił radośnie.
Kuzyn obserwował go nieruchomymi oczami o podpuchniętych powiekach. Rzeczywiście wyglądał na osłabionego. W jakiś sposób zrobił się jeszcze bledszy i brzydszy. Nic nie mogło Lukana bardziej ucieszyć.
- Kto cię wpuścił?
- Twoja urocza żonka. Wygląda na smakowity kąsek… taki co wielu miało w ustach.
Vince zmarszczył lekko brwi lecz nie wydawał się dotknięty słowami lekarza.
- Idiotka – prychnął i nie pociągnął tematu.
Ewidentnie nie był w nastroju bo rozmów, co zirytowało Lukana. Nie po to wymyślał te wszystkie obelgi, żeby inni go ignorowali. Mieli się złościć, złorzeczyć i odpłacać pięknym za nadobne. A tak? Czuł się jak aktor grający przed pustą publicznością.
- Nie bawię się tak – burknął niepocieszony. – Mieliśmy się poobrażać, dać sobie po mordzie a na końcu się pozabijać. Nawet wziąłem ze sobą sztylet, zobacz – wyciągnął broń ze swojej torby – ten sam co ostatnio.
Zgniły Chłopiec popatrzył obojętnie na ostrze, to samo którym zadano mu śmiertelną ranę. Skoro nawet to nie zrobiło na nim wrażenia, to Lukan zaczynał wierzyć, że Vince naprawdę jest chory. Myślał, że to tylko taka figura retoryczna, jak wyjście na jedno piwo, lub „wierny jak Neldrin”.
Nie żeby w ogóle mnie to obchodziło… – pomyślał i popatrzył jak lekarz.
W ciemnych włosach kuzyna zauważył białe pasma, co samo w sobie powinno dać sygnał do zastanowienia się. Wampiry nie starzeją się i nie siwieją. Tracą swoje kolory tylko w przypadku długotrwałej głodówki. Co jeszcze mówiła jego żona? Apatia przeplatana histerycznymi napadami? Bezsenność? Powiedziałby, że ktoś go nieźle wyegzorcyzmował… Ciekawe kto? Czyżby...?
- Ten idiota Fuzen. On ci to zrobił, prawda? – zapytał rzeczowo.
Na dźwięk nazwiska Władcy Wampirów jego kuzyn drgnął nerwowo. Uśmiechnął się ponuro. Znowu utrafił w sedno.
Jasnowidz się ze mnie zrobił, czy co?
Potrząsnął głową. To była głupia myśl. Wstał ze swojego miejsca i zakładając ręce za plecy zaczął wędrować po pokoju, próbując jak najmniej utykać.
- Jestem zły – rzekł poważnie. – Naprawdę zły. Nie dość, że ten zniewieściały pedał podpalił mi dom, nasłał na mnie urzędasów to jeszcze wymyślił lepszy sposób na zabicie ciebie! To niesprawiedliwe.
Vince wydał z siebie jakiś dźwięk, w którym Lukan rozpoznał chichot. Zgniły Chłopiec krztusił się od własnego śmiechu aż musiał podnieść się wyżej, podpierając się na łokciu.
- Naprawdę myślisz, że Pan Fuzen, Władca Wampirów brudziłby sobie ręce jakimś marnym podpaleniem? Urzędnikami? Zupełnie go nie doceniasz. – mówił cicho ale wyraźnie. Niemal ze zwykłą dla siebie butą. – To byłem ja i moje drobne psikusy, żeby ci trochę dokuczyć. Zaś Nograd Fuzen… - jego oczy pociemniały. – Załatwił mnie, to fakt. Ale tobie szykuje znacznie lepszy numer.
Lekarzowi nagle zrobiło się zimno. Była już tylko jedna rzecz, na której jeszcze mu zależało. Lecznica. Tam gdzie go teraz nie było, bo stał jak ten kiep i przekomarzał się z chodzącym trupem. Jasna cholera!
- Nic już nie zrobisz! – krzyknął za nim Vince, ale nie słuchał go. Wypadł z sypialni i pognał na oślep przez labirynt pomieszczeń.

***
Pułapka – to słowo kołatało mu się w głowie, w jego rytm stopy wybijały krok, a serce waliło przy każdej sylabie. Pułapka. Jaki był głupi! Stary, naiwny krwiopijca! Zeskakiwał po dwa trzy stopnie, ślizgał się na marmurowych posadzkach, potrącał jakiś służących. Dał się wyciągnąć z lecznicy jak ostatni pierdoła, a teraz..? Nie chciał myśleć co może tam zastać. Alva, Igorina, Sierżant, Cyriatan… dziesiątki pacjentów. Laboratorium, ich dom. Jego jedyne spełnione marzenie. Czuł jak wzbiera w nim gniew… i dezorientacja.
Gdzie ja jestem?
Stał przy wejściu na jakiś dziedziniec otoczony krużgankami, gdzieś w zachodnim skrzydle domu. Tak przynajmniej mu się wydawało. Postanowił się cofnąć do pasażu, z którego przyszedł i znaleźć jakiegoś cholernego służącego, który poprowadzi go do wyjścia. Wrócił do mrocznego przejścia, pełnego portretów i luster, w których się nie odbijał. Nie mógł pozbyć się wrażenia, że postaci na obrazach obserwują go z drwiącymi uśmiechami.
Gdybym miał jakiś portal, mógłbym…
Myśl rozwiała się w oparach bólu, który rozlał się nagle w jego chromej nodze. Tak bardzo go to zaskoczyło, że padł na twarz. Upadek na szczęście, zamortyzował jeden z kiczowatych dywanów. Podniósł się na przedramieniu, żeby zobaczyć co to było i dostrzegł bełt kuszy wystający z jego łydki. Wyciągnął go, zaciskając zęby. Drugi skaleczył ramię. Następny ze świstem przemknął mu nad głową. Zaklął pod nosem. Postanowił przeczołgać się za róg korytarza i nasłuchiwać kroków. Ktokolwiek to był – nadchodził. Zerknął do torby i zauważył brak sztyletu - musiał zostawić go w sypialni Vince’a. Trudno, jest lekarzem, posłuży się skalpelem. Wypuścił powietrze nosem i czekał. Kusznik wyjątkowo nierozsądnie szedł szybkim krokiem więc gdy tylko pojawił się w polu widzenia lekarza, ten rzucił się na niego wykorzystując element zaskoczenia. Powalił go na ziemię z głuchym łoskotem. Zanim tamten zdążył choćby jęknąć, wampir bez słowa podciął mu gardło. Zerknął na niego pobieżnie – jakiś drow o niezbyt inteligentnej facjacie – złapał torbę, wcisnął do niej kuszę i zaczął kuśtykać w przeciwnym kierunku. Kiedy usłyszał tupot wielu stóp za sobą i schował się w najbliższej niszy za wielką zbroją bojową. Było ich czterech – dwa drowy i dwa wampiry. Bezwiednie obnażył kły. Ciemne elfy to betka, ale z pobratymcami nie pójdzie tak łatwo. Poczekał aż go miną. Dopiero gdy ich kroki oddaliły się wystarczająco, wysunął się z niszy. Chroma noga bolała go coraz bardziej, wprawiając go w stan ponurej irytacji.
Zapłacisz mi za to, Vince – zaciskał zęby ze złości.
Ciągnął nogę za sobą, zaciskając palce na skalpelu.
Nóż do masła, lancet – co za różnica? Wszystko jest bronią.
Krążył po jakiejś klatce schodowej oświetlonej pochodniami, gdy niespodziewanie stanął twarzą w twarz z zaskoczonym drowem. Rzucił w niego torbą, którą tamten odruchowo złapał, a ponieważ miał dzięki temu wolne ręce wsadził mu palce w oczodoły. Drow puścił torbę, więc Lukan złapał go za kucyk i z rozmachem walnął jego głową o ścianę. Zrobił to kilka razy dla pewności. Może nawet trochę przesadził, bo krzyki sprowadziły drugiego drowa. Tym razem nie miał jak zaskoczyć przeciwnika, więc stali naprzeciw siebie obserwując się bacznie. Ten drugi wyglądał mu na cwaniaka. Trzymał dystans, przekładał nóż z ręki do ręki i reagował na każdy ruch wampira.
- Co tak stoisz jak panienka na balu? – Marcellus skinął na niego, szczerząc kły. – Mam cię zaprosić do walczyka?
Drow ruszył na niego i ciął. Lukan zrobił unik, ale za wolny. Ostrze ześliznęło się po rękawie lekarskiego fartucha rozcinając skórę. Oprawca zamachnął się znów niebezpiecznie blisko jego gardła. Wampir odchylił się, tracąc równowagę. Wpadł plecami na kamienną ścianę, uskoczył znowu i odepchnął zdrową nogą drowa. Nie myśląc wiele chwycił jedną z pochodni wymachując nią przed twarzą ciemnego elfa. To na chwilę przytrzymało go z daleka. Czuł jak z rozciętego ramienia sączy się krew. Udał, że chce rzucić w niego łuczywem, a gdy drow się cofnął, zrobił to naprawdę. Ogień momentalnie zaczął palić szatę tamtego. Uderzył go w przedramię i pozbawił noża. Cwaniak próbował go kopnąć, ale Lukan zdążył schylić się po nóż i przeorać nim jego nogi. Drow zachwiał się. Tyle wampirowi wystarczyło.

***
Widział go ze swojej kryjówki u stóp kamiennej Elizabeth Fuzen u szczytu szerokich schodów. Ten drugi wampir pałętał się na dole zaglądając do różnych zakamarków. Lukan wolał, żeby się tak nie kręcił, bo miał problem z wycelowaniem zdobycznej kuszy. Miał nadzieję, że tamten w końcu znajdzie jego torbę i stanie chociaż na chwilę. Piekła go rana na ramieniu, co jeszcze bardziej utrudniało właściwe nakierowanie broni.
No dalej – ponaglał go w myślach – znajdź torbę, znajdź torbę…
Jest! Ten Drugi, jak go przezwał Lukan, odszukał w końcu jego lekarską torbę, schowaną jak gdyby nigdy nic pod okrągłym, drewnianym stolikiem. Uniósł kuszę i wycelował ją w sznury utrzymujące wielki żyrandol wiszący nad wampirem. Zaciskał zęby z bólu i modlił się do wszystkich bogów, w których nie wierzył, żeby się udało. Ten Drugi grzebiąc w torbie odkrył już głowę jednego ze swoich kolegów, o czym świadczyło głośne przekleństwo odbijające się echem od marmurowych ścian. To był znak do naciśnięcia spustu.
Lukan był kiedyś w wojsku, lecz patrząc na tor bełtu po raz pierwszy żałował, że wzięli go wtedy do piechoty. Może jako strzelec miałby większą szansę?
Doskonale wiedział, że dni gdy wszystko idzie jak po maśle zdarzają się wyjątkowo rzadko, a w jego przypadku niemal nigdy. Tym razem jednak Zrządzenie Losu, poklepało go przyjaźnie po ramieniu i bełt przerwał linkę mocującą żyrandol. Ogromna mosiężna masa spadła na Tego Drugiego z łomotem głośnym jak pieśń zwycięstwa.

***

Znowu był na tym samym dziedzińcu z krużgankami, co wcześniej. Adrenalina jeszcze krążyła w jego żyłach, ale odniesione rany w połączeniu ze zmęczeniem zaczynały dawać się we znaki. Krew łupała mu w skroniach bojowy rytm, jednak Lukan myślał już tylko o tym aby wydostać się z tego okropnego gmaszyska.
Jeszcze trochę, gdzieś przecież musi być to cholerne wyjście.
Bezskutecznie próbował otwierać kolejne drzwi. Wszystkie jednak jak na złość zamknięto na klucz lub wielką kłódkę. Obszedł w ten sposób już dwie pierzeje i nic. Noc zapadła nad Lossehelin, gdzieś tam być może mordowali jego przyjaciół a on nie mógł im pomóc, bo nie jest w stanie znaleźć wyjścia! O ironio!
Klął już zupełnie na głos, wykazując się przy tym inwencją, o którą sam siebie nie posądzał. Głupio zrobił. Dał znać gdzie jest i stracił czujność pozwalając by drugi z wampirów podszedł go jak dzieciaka. Zabójca skoczył mu na plecy próbując skręcić kark, lekarz zdołał go jednak jakoś zrzuci z siebie. Tamten z niezwykłą lekkością poderwał się ze swojego miejsca i wyprowadził cios w szczękę. Lukanowi nagle objawiły się wszystkie gwiazdy przed oczami. Na oślep złapał go za chabety i uderzył czołem w jego czoło, co najwyraźniej nie zrobiło wrażenia na przeciwniku. Zamiast lec na ziemię, nadal tam stał i jeszcze na dodatek trzymał jego lancet w dłoni. Lekarz splunął na ziemię.
- Chodź tu, skurczybyku – mruknął na zachętę.
Wampir ku niemu skoczył, kopnął go poniżej pasa aż Marcellus skulił się z bólu. Przez załzawione oczy dostrzegł, że tamten wznosi lancet do ciosu…. i pada. Dysząc ciężko, cofnął się do ściany nic nie rozumiejąc. Dopiero po chwili dostrzegł na krużgankach postać kobiety, która powoli opuściła kuszę. Wampir zmrużył oczy. Rzeczywiście, idealnie srebrny grot wystawał z pleców zabójcy, ale nic więcej nie był w stanie zrozumieć. Po co, ktoś go ratował w ostatniej chwili? Dlaczego? Takie rzeczy nie przydarzają się takim pechowcom jak jemu. Uniósł głowę by jeszcze przyjrzeć się wybawicielce. Było ciemno i nawet jego wampirzy wzrok nie ułatwiał mu sprawy. Zauważył tylko, że była młodą szatynką, za mało żeby stwierdzić coś więcej. Kobieta, zauważyła jego spojrzenie i dygnęła przed nim jak prawdziwa dama, nim obróciła się na pięcie gotowa odejść.
- Zaczekaj! – krzyknął za nią Lukan. – Mam tylko jedno pytanie!
Nie odezwała się, ale stanęła w miejscu.
- Może ty wiesz, którędy do wyjścia?!

***
Nigdy nic nie sprawiło mu takiej radości jak widok budynku lecznicy, całej i nietkniętej. W kilku oknach paliły się lampki, a w tych na strychu powiewały kolorowe firanki uszyte przez Igorinę. Jaki był głupi, że tak dał się zmylić. Vince wciągnął go w pułapkę używając czczych pogróżek a Lukan niemal sam podał mu się na tacy. Nie wierzył, że można czuć tyle sprzecznych emocji naraz – wstyd, gniew, radość, ulgę, chęć mordu i rozgoryczenie. Nie potrafił sobie wyobrazić co by zrobił, gdyby stracił ten budynek.
Jeszcze się policzymy, kuzynie. Zabiję cię, zanim to zrobią egzorcyzmy.
Wlókł za sobą postrzeloną nogę, rana na ramieniu nieco przyschła, rękaw fartucha trzymał się jedynie na skrawku materiału. Torbę musiał trzymać pod pachą, bo urwało się w niej ucho. Wiedział, że wygląda jak ktoś kto właśnie doświadczył wszystkich plag świata na własnej skórze. Po drodze wystraszył grupkę dzieciaków i jakąś młodą praczkę. Dziewczyna na jego widok wrzasnęła, upuszczając balię, tarę i stos ubrań. Przyzwyczaił się. Kobiety rzadko reagowały inaczej.
Przed lecznicą dostrzegł dwie osoby – Alva wymachiwał ręką tłumacząc coś Sierżantowi. Stary wiarus palił papierosa, kiedy go dostrzegł. Obaj pobiegli w jego kierunku.
- Panie Lukan! – jęknął żałośnie dzieciak – Kto to panu zrobił?
Sierżant nie wydawał się tak pełen współczucia.
- Ty durnoto chodząca! – wrzeszczał pryskając śliną. – Imbecylu, palcem robiony! Gdyby ja był twoim ojcem, lał ja bym cię, ino patrzył czy równo puchniesz!
Obaj podtrzymali go na ramionach, Alva odebrał od niego torbę i prowadzili go w stronę wejścia służbowego. Wampir pozwalał na te wszystkie czułości ze zmęczonym uśmiechem.
- Ja też się cieszę, że was widzę, chłopcy.
Sierżant poczerwieniał ze złości.
- Cieszy się, słyszał go?! Jak mi dzieciaki powiedziały gdzie ty polazł, to myślał, że mnie szlag trafi! Do Zgniłka się wybrał, zaraza morowa! Ja już odsiecz chciał organizować, demona zabrać i na pohybel lecieć, a ten się cieszy!
Wnieśli go do środka, gdzie już czekał Cyriatan z przerażoną miną. Ostrożnie usadzili go na łóżku, zdjęli podarty fartuch i koszulę, a Alva syknął na widok jego zranień.
- Do wesela się zagoi – mruknął wampir.
- Czyjego? – zapytał Sierżant odpalając kolejnego papierosa. Ręce nadal mu się trzęsły. – Bo na pewno nie twojego!
- Pan powinien był wziąć Cyiusa na pomoc. Ja bym im..!– rudzielec pogroził pięścią w powietrzu.
- Przyniosę coś przeciwbólowego – mruknął Alva rzeczowym tonem. – I jakąś wódkę. Chyba przyda się nam wszystkim.
Słuchał ich głosów ale już nie rozróżniał słów. Myślał o zemście i o młodej kobiecie z kuszą. Czy to możliwe, żeby miał jeszcze jakiś sojuszników w Losse? Ciężko było mu uwierzyć w tą nieprawdopodobną myśl, ale innego rozwiązania nie widział. Miał kogoś po swojej stronie. Jakie dziwne uczucie.
- O nieee – syknął Sierżant wskazując na niego tlącym się końcem papierosa. – Ja już to widział. Ty znowu masz te niedobre oczy.
Lukan uniósł brwi.
- To znaczy?
- Jakby ci ogień huczał pod czaszką.
Wampir roześmiał się cicho i syknął z bólu.
Tak właśnie się czuję. Więcej ognia niż piekło pomieści.

Powrót do góry Zobacz profil autora
Kariana
Pełnoetatowa (nie)Wredna (pseudo)Wiedźma



Dołączył: 12 Cze 2006
Posty: 2464
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Tam gdzie diabeł mówi dobranoc

PostWysłany: Czw 20:12, 04 Cze 2015    Temat postu:
 
Z okazji święta dziś, nieco wcześniej niż zazwyczaj, kolejna część dla Was (osobiście moja ulubiona). Pewien wampir całuje pewną wiedźmę, Kariana ucina sobie pogawędkę ze wszystkimi Marcellusami i przedstawia swoją definicję piątkowego wieczoru w Losse, zaś Lukan ma po prostu sieczkę w głowie :D

Part 3 „W zdrowiu i w chorobie”


Vince, z natury tchórzliwy, był przyzwyczajony myśleć w kryzysowych momentach: „To koniec” lub „ O nie, już po mnie” albo „Proszę, żeby tylko nie bolało” . Mimo to, wiedział że tym razem nie może liczyć na łut szczęścia i odsiecz w ostatniej chwili. Umierał w milczeniu, patrząc przed siebie z dziwnym uczuciem deja vu. Skojarzenie z masakrą, którą urządził Lukan jego rodzinie, nasuwało się samo. Wtedy też mógł jedynie leżeć i czekać, tylko że wtedy był to nóż w plecach, a nie elegancka klepsydra bezlitośnie przesiewająca jego życie. Zerknął przelotnie na cacko przesłane przez Pana Fuzen. Była śliczna – złote, rzeźbione nóżki i szlifowane rubiny, w których załamywało się światło. Stała sobie na biurku obok kałamarza - przeklęta zabawka, która skończy wszystko. Egzorcyzm, jaki w sobie zawierała, od wielu dni odbierał mu siły, możliwość picia krwi i mamił zmysły. Tylko jedno mu zostawił – świadomość nieuchronnego końca.
Źle czuł się z myślą, że historia zatoczyła koło i ponownie czeka na śmierć, podczas gdy jego kuzyn znów wymknął mu się z rąk. Poświęcił tyle lat na odbudowanie chwały swojego rodu i zemstę, a oto kończy tak jak zaczął – umierając. Życie nie było sprawiedliwe, doprawdy.
Co mu po pięknej żonie, której nie kochał i wyszukanych wnętrzach, w których sam się gubił, skoro ten przeklęty morderca wymknął się z jego pułapki? Po stokroć wolałby być parchatym żebrakiem, wiedząc że tamten gryzie piach. Gdyby tylko…
Drzwi do sypialni otworzyły się cicho i ktoś rzucił:
- Vince Marcellus?
Było z nim źle. Niemal uwierzył, że to Pani Ailster znowu przyszła wybawić go od śmierci i nadać nowy kierunek jego egzystencji. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że to niemożliwe. Stara wampirzyca była od dawna martwa. Na progu stała Biała Dama. Tym razem miała na sobie białą szatę, z czerwonym znakiem Fuzen na piersi. Wyglądała w niej bardzo młodo i niewinnie.
- Rety, naprawdę z tobą kiepsko – zauważyła obojętnym głosem.
Nie pytając go o zdanie, weszła do środka, a szata powiewała za nią. Usiadła w nogach jego łóżka, mierząc go zaciekawionym spojrzeniem. Zgniły Chłopiec wolałby, żeby wszyscy przestali wchodzić do niego jak do siebie i drwić z jego niemocy.
- Ninde Isilra nie nałożyła na ciebie aresztu domowego? – szepnął poirytowany.
Dziewczyna wykrzywiła usta.
- Jest tylko jeden władca, którego rozkazów słucham – ma czerwone oczy, syczący głos i dość spaczone poczucie humoru. Kojarzysz go?
- Sukinsyn – niemal wypluł te słowa. Wskazał wzrokiem na nienawistną klepsydrę. Piasek przesypywał się ciurkiem, coraz bardziej i bardziej. Ile czasu mu zostało? Dzień? Dwa? – On mi to przysłał.
- A czego się spodziewałeś? – zerknęła pobieżnie na artefakt. – Nawaliłeś w Fijonie i naraziłeś nasz plan na szwank. Na dodatek zamiast schwytać swojego kuzyna i dostarczyć go Władcy Wampirów, pozwoliłeś mu uciec. To tylko przyśpieszyło klątwę.
- Załatwiłbym to, gdyby ktoś mu nie pomógł.
- Lukanowi? – zdziwiła się wyniośle. – Nie żartuj. Kto chciałby mu pomagać?
- Bogowie, sam chciałbym to wiedzieć – jęknął. Wciąż w głowie mu się nie mieściło jak ten utrapieniec był w stanie wywinąć się pięciu mordercom w nieznanym domu i z czyją pomocą tego dokonał. Wampir, który dostał srebrnym grotem, zanim umarł w męczarniach, zdążył opowiedzieć co nie co, ale jego wyznanie tylko namnożyło pytań. Kto strzelił z kuszy? Jak udało mu się dostać do domu? Jakim mocom piekielnym Lukan zaprzedał swoją podłą duszę? Bezwiednie zaciskał ręce na kołdrze i czuł jak opuszczają go mizerne resztki sił. Biała Dama dotknęła jego ramienia. Był to niemal przyjazny gest.
- Obawiam się, że już nie zdążysz. Biedny, głupi, wkurzający Vince… - pokręciła głową i uśmiechnęła się doń czule.
Nagle z całą mocą zdał sobie sprawę, dlaczego wiedźma w ogóle przyszła. Przecież dlatego miała białe szaty, prawda? Nie miał siły nawet wzywać służby, z resztą nie sądził aby ktokolwiek go usłyszał. Przełknął ślinę, dużo głośniej niż zamierzał. Kobieta zdawała się nie dostrzegać jego przerażenia.
– Ciągle psujesz coś w ostatnim momencie. Zupełnie nie można na tobie polegać. Próbujesz spiskować z większymi od siebie, a gdy robi się niebezpiecznie, bierzesz nogi za pas. Zawsze chciwy, nieuważny i nieostrożny. Jesteś gnidą, Vince. Chytrą, podłą gnidą, którą należałoby rozdeptać, żeby świat stał się odrobinę lepszym miejscem – palce na jego ramieniu zacisnęły się jak imadło. Wpatrywała się w niego jak drapieżnik, który osaczył swoją ofiarę. Oczy w kolorze sztormowego morza, przed którymi nie da się uciec. Wampir dygotał ze strachu, mamrocząc swoją tradycyjną litanię „ No to pozamiatane, już po mnie. Żegnaj okrutny świecie”. Obłąkany uśmiech wykrzywiał jej usta. Nieoczekiwanie puściła jego ramię i wstała z łóżka - Pamiętasz jak się poznaliśmy?
To już naprawdę koniec- pomyślał rozpaczliwie Zgniły Chłopiec – jeszcze tylko jedna historyjka na do widzenia i bywaj Vince.
Biała Dama stanęła przy biurku, wodząc jednym palcem po wypolerowanym blacie.
- Była zima w Fuzen. Jak zwykle szukałam pomocy u Nograda chora, wyczerpana i półgoła na dodatek. Wędrowałam tak długo, że niemal odmroziło mi nogi, nim dotarłam do zamku. Ale jego tam nie było. Pusto. No i klops, co robić? – wzruszyła ramionami. - Włóczę się po ogrodach i pojawia się jakiś wypacykowany pachołek. Sprzedaje mi głodne kawałki, nie mówi kim jest i próbuje okpić. Vincent Marcellus w pełnej krasie. Ale jednocześnie ten pachołek broni mnie przed Ailster Fuzen, zapewnia schronienie i znajduje sposób, żeby wysłać mnie z powrotem do Lossehelin – uśmiechnęła się lekko. – Takich rzeczy się nie zapomina.
Gdyby martwe serce w piersi wampira było w stanie – zadudniłoby z wrażenia. Odkąd ją dostał, nie był w stanie jej podnieść, zniszczyć, przesunąć choćby o cal… a ona uniosła ją w ręku, jak gdyby nigdy nic. Przyglądała jej się z zadowoloną miną, rubiny kładły się krwawym blaskiem na jej twarzy. Vince był bliski łez. Kariana, wspaniała, cudowna, szurnięta konkubina Władcy Wampirów, najlepsza z najlepszych…
- O, popatrz – odwróciła klepsydrę w taki sposób by większość piasku znajdowała się w górnej bańce. Obserwował czy jakieś ziarenka znów przesypią się na dół i wszystkie karnie pozostały w swoim miejscu. –Zostałeś ułaskawiony.
- Widzę! – wykrzyknął czując jak momentalnie wracają mu siły i chęć do życia. Raźno wyskoczył z łóżka, porwał wiedźmę w ramiona i ucałował siarczyście, śmiejąc się przy tym jak szaleniec.
- Fuj! – odepchnęła go, gorączkowo wycierając usta. W ogóle się tym nie przejął.
- Dawać mi tu jeść i pić! - wrzasnął do służby przez otwarte drzwi, jego głos potoczył się echem po całej klatce schodowej. W końcu machnął ręką i sam wyskoczył na korytarz domagając się uwagi. Wycinał hołubce, kręcił piruety i zjechał na poręczy schodów. Kariana obserwowała ten wybuch radości z kpiącym uśmieszkiem.

***

Miała artefakt w ręku i zbierała się do wyjścia.
- Myślałam, że przyszłaś go zabić –usłyszała czyjś szept przy drzwiach i ujrzała kobietę w ciemnej, wydekoltowanej sukni – Panią Marcellusową. Była całkiem ponętna, pomimo nieco wulgarnych ust i makijażu który ją postarzał. Przyglądała się wiedźmie z pewną nieśmiałością. Zza otwartych drzwi wciąż dobiegały stłumione okrzyki Zgniłego Chłopca domagającego się krwi, jedzenia, alkoholu i kobiet. W tej właśnie kolejności.
- Zabić? – zapytała rozbawiona. – Skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie przyszło mi to na myśl. Twój mąż bardzo mnie zirytował, ale uznałam, że tylko go postraszę- podchwyciła zaskoczone spojrzenie kobiety. Wywróciła oczami - Mam sporo za uszami, ale nie morduję innych tylko dlatego, że nie mnie wkurzają. Nie jestem Władcą Wampirów.
- Twój pan… Poznałam go kiedyś, wiesz? – powiedziała jej rozmówczyni i Kariana ze zdziwieniem wyłapała nutę tęsknego żalu w jej głosie. Kobieta z pewnym ociąganiem weszła do sypialni, zamykając za sobą drzwi. Oparła się o nie plecami, odcinając wiedźmie drogę odwrotu. Rozejrzała się ukradkiem, jakby spodziewała się zastać w komnacie kogoś jeszcze. – To on mnie przemienił.
- Doprawdy? – mruknęła sucho. Obrzuciła ją uważnym spojrzeniem – burzę brązowych loków, dekolt nie pozostawiający pola wyobraźni, gładką skórę i obojętne, jakby martwe oczy. – Zupełnie nie przypominam sobie abyś kiedykolwiek była na Zamku Fuzen.
- Och, to stało się tutaj, w Lossehelin – wyjaśniła spokojnie. – Trzy lata temu, po wojnie z Nieumarłymi. Pracowałam w Dzielnicy Złodziei, w pierwszym burdelu Vincenta. To miał być wyjątkowy lokal – „dla każdego coś miłego” - ciężko było zawyrokować czy wampirzyca żali się czy chwali. Równie dobrze mogły to być obie rzeczy na raz. - Robił wszystko, żeby jakoś rozreklamować swój biznes, tylko że w ogóle mu to nie szło. Czasy były niepewne, ludzie nie mieli pieniędzy na jedzenie, a co dopiero uciechy. Aż zjawił się Pan Fuzen i zaszczycił nasz zamtuz swoją obecnością.
Teraz pamiętała. Świeżo po zawarciu paktu, rozgoryczona i wściekła na cały świat, siedziała przed tym zapchlonym lupanarem i czekała na niego. Chociaż była po drugiej stronie ulicy, wyczuwała wszystko co działo się w środku – determinację Rity, strach, zaskoczenie i wściekłość Zgniłego Chłopca, rozbawienie Władcy Wampirów, jego głód, chęć mordu. Wszystko.
- Byłam pewna, że cię zabił…
- Nie tylko ty – uśmiechnęła się jak mała dziewczynka, która zrobiła wszystkim psikusa. – Byłam twarda. Przeżyłam i przemieniłam się – po czym dodała, nieco mniej chętnie – Z początku było ciężko, dużo chorowałam. Tygodniami trwałam pomiędzy - ani całkiem martwa ani do końca żywa. Vince zajął się mną jak należy. Zapewnił opiekę, przynosił krew. Czuł się winny, chciał mi wynagrodzić smutne przeżycia… aż ożenił się ze mną. Brzmi romantycznie, czyż nie? - skrzywiła się. - Szybko pożałował swojej dobroduszności. To nie tak, że mnie nie kocha. On nawet mnie nie lubi. Myśli, że nic nie wiem. Obsypuje mnie klejnotami, zabiera na kolejne przyjęcia, ale nigdy nie spyta jak się czuję, co myślę. Jestem jak jeszcze jedna ozdoba, a z ozdobami przecież się nie rozmawia. Dopóki nie skarżę się głośno i robię co mi każe, udajemy, że wszystko jest w porządku.
- Ale nie jest – dokończyła za nią.
Rita podniosła na nią rozgoryczone spojrzenie.
- Nie ma nic gorszego, niż być z kimś z litości.
Biała Dama chciała jej powiedzieć, że kochać kogoś z rozdwojoną osobowością ( w tym jedną parszywą) jest równie okropne, jednak powstrzymała się. Intuicja podpowiadała jej, że Rita nigdy o tym nikomu nie mówiła. Cały ten żal musiał znaleźć w końcu ujście.
- Kiedy przysłano klepsydrę nagle poczułam, że mogę być wolna. Zupełnie jakbym się obudziła. Ja… Naprawdę myślałam, że przyszłaś go zabić – dokończyła żałośnie.
A więc o to chodziło – westchnęła. – Jak zwykle nikt nie chce brudzić sobie rąk i wszyscy oglądają się na mnie.
- Wyjaśnijmy coś sobie: nie zabiję go dlatego, że nie układa wam się w małżeństwie. Nie jestem jakimś tam siepaczem do wynajęcia – pokręciła głową z irytacją.
Energicznie ruszyła ku drzwiom. Rita usunęła się w bok z miną zranionej łani.
- Przepraszam, ja…
- Tak, wiem – wpadła jej w słowo.
Cała ta historyjka nieco ją znużyła. Ostatnio za często miała do czynienia z brudem ludzkich myśli. Chciała tylko postraszyć Zgniłego Chłopca, wrócić do siedziby Hrabiego i napić się herbaty, a nie rozwiązywać czyjeś problemy małżeńskie. Była najmniej odpowiednią do tego osobą. Ostawiła klepsydrę z powrotem na biurko i skrzyżowała ręce na piersiach.
– Rito, nie jesteś jedyną nieszczęśliwą w małżeństwie. Powiedziałabym, że to raczej norma niż wyjątek. To nie zmienia faktu, że jesteś ładna, bogata i nieśmiertelna. Korzystaj z tego. Znajdź sobie jakieś zajęcie, kup psa, przygarnij kochanka, odkryj talent. Większość wampirów ma jakieś dodatkowe zdolności. Vince nieźle radzi sobie z magią, jego kuzyn umie latać… Nawet jeśli czujesz się jak w potrzasku… to nadal żyjesz. To stwarza różne możliwości – niemal słowo w słowo powtarzała to, co mówiła sobie samej, gdy Pan Fuzen regularnie robił z jej życia piekło.
Nie wiedziała czy jej rada odniosła jakiś efekt. Wampirzyca co prawda skinęła głową ale wciąż wyglądała jak skrzywdzona niewinność. Kariana wywróciła oczami i wyszła, zostawiając Ritę samą.
Pani Marcellus również miała opuścić pomieszczenie, gdy jej rozżalony wzrok spoczął na klepsydrze. Wolnym krokiem, niemal jak w transie podeszła bliżej. Zacisnęła gniewnie usta. Niektórzy pragną wojennej chwały, splendoru i podbojów miłosnych. Inni bogactw, szalonych przygód lub wiedzy o sekretach świata. Rita miała zdecydowanie mniejsze wymagania wobec życia. Chciała tylko, żeby jej mąż zniknął raz na zawsze. Czy to tak dużo? Wiedziała, że nie.
Chwyciła klepsydrę w dłoń chcą ją rozbić, ale w ostatniej chwili powstrzymała się. Wyglądała na wartościową i przyszło jej do głowy, że Biała Dama, chociaż tak ją rozczarowała, powinna ją odzyskać. Gwałtownym ruchem odstawiła przedmiot na miejsce, tak by większość piasku znajdowała się w dolnej bańce. Może naprawdę powinna rozważyć wynajęcie jakiegoś skrytobójcy?
Wyszła z pomieszczenia głośno trzaskając drzwiami.
W sypialni panowała cisza. Klepsydra na złotych nóżkach, wciąż stała na biurku, a światło załamywało się w szlifach rubinów. Wyglądała tak samo ładnie jak zawsze, miłe cacko cieszące oko, w którym niemal cały piasek zdążył się przesypać. Być może od trzaśnięcia drzwiami, czy z jakiegoś innego powodu ziarenko piasku niechętnie poddało się grawitacji i opadło na dół przez szklaną szyjkę.
A za nim następne.

***

Powiedzieć, że Kariana nie przepadała za Hrabią-O-Skomplikowanym-Nazwisku było zdawkowym eufemizmem. Czasem tak bywa. Jednych lubimy bez wysiłku, od samego początku, do innych musimy przekonać się po wielu perypetiach, jeszcze inni budzą mordercze instynkty przez sam fakt swojego istnienia i tego, że tak wkurzająco głośno oddychają. Być może ma to jakiś związek z feromonami. Wiedźma nie znała się na feromonach, za to wiedziała dość na temat dyplomacji, by na widok Ambasadora Cesarza zwykle przypominać sobie o innych niecierpiących zwłoki sprawach, a przezorny Hanuka pilnował żeby przypadkiem nie miała przy sobie niczego, co można użyć jako broni. Nie było żadnego racjonalnego ani uzasadnionego powodu dla tej antypatii poza denerwującym, bezsensownym przeczuciem, że mężczyźnie nie wolno ufać. Dotychczas nie można mu było niczego zarzucić. Zapewniał im zakwaterowanie, wikt opierunek i nadgorliwą służę, pomimo ponurej reputacji ciążącej nad mieszkańcami Fuzen. Hrabia, weteran protokołu dyplomatycznego, z wiek wieków lawirujący między intrygami, koteriami i sprzecznymi interesami, z wielkim wyczuciem starał się nie dawać jej pretekstu do złości. To też ją denerwowało. Jak większość raptusów, nie mogła ścierpieć ludzi, których nie da się wytrącić z równowagi. Tym razem jednak zabrakło Hanuki, Igora i jakiejkolwiek wymówki, gdy Ambasador zastał ją wchodzącą do kamienicy.
- Panienka Kariana, jakież to fortunne spotkanie!
Jak dla kogo – zmrużyła oczy, zastanawiając się czy głupio by wyglądało gdyby nagle uderzyła się dłonią w czoło i krzyknęła: „Och nie! Zostawiłam w Fuzen kociołek z eliksirem na ogniu!”. Westchnęła pod nosem. Brzmiało to idiotycznie nawet w jej własnej głowie. Zacisnęła zęby, z mocnym postanowieniem, że nie straci panowania nad sobą. Byłoby to o wiele łatwiejsze gdyby mogła się napić, albo mieć przy sobie coś ostrego. Niekoniecznie swój dowcip.
- Jaśnie Hrabio? – rzuciła sucho.
- Chciałbym omówić z panienką pewną niecierpiącą zwłoki sprawę.
Mężczyzna w nienagannie skrojonym surducie uśmiechnął się uprzejmie i ku jej rosnącemu rozdrażnieniu ofiarował swoje ramię. Dotknęła go, wzdrygając się lekko. Ambasador śmiało poprowadził ją ku swojemu gabinetowi, oddychając tak głośno jak to tylko możliwe.
- Ruch Obrony Nieumarłych, któremu przewodniczę będzie obchodził swoją pięćsetletnią rocznicę w nadchodzącym tygodniu – tłumaczył ze swadą – Pragnę wydać z tej okazji kameralne przyjęcie. Sami sympatycy, zasłużeni działacze, kilka koronowanych głów, maksymalnie tysiąc do dwóch tysięcy par, nie licząc oczywiście służby, orkiestry i obsługi cateringu.
Przez chwilę próbowała sobie wyobrazić, gdzie pomieszczą się ci wszyscy umarlacy. A toalety? Widziała oczyma wyobraźni kilometrowe kolejki do damskiej ubikacji. Pochłonięta tą wizją, słuchała reszty wywodu jednym uchem.
-… jak najbardziej jestem świadomy, że Władca Wampirów ma obowiązki, które zmuszają go do pozostania w jego krainie, jednakże żywię szczerą nadzieję, że panienka przyjmie moje zaproszenie, jako jego przedstawicielka.
- Co? Kto? Przyjęcie? Ja? – zdała sobie sprawę, że przyłapał ją na nie słuchaniu i zdenerwowała się. Puściła jego ramię, ukradkiem wycierając dłoń o skraj szaty. Stali po środku gabinetu, pełnego głów wypchanych zwierząt, paradnej broni i obrazów– Nie, zdecydowanie odmawiam. Nie piję, źle tańczę, słabo konwersuję, a na ostatnim przyjęciu na jakie mnie zaproszono, zabiłam króla. Powinien pan poprosić kogoś innego.
Hrabia przyglądał jej się z zafrasowaniem szykując jakieś gładkie słowa, mające ją zapewnić, że doznał niespodziewanego ataku głuchoty i nie usłyszał o morderstwie króla Roberta, gdy do ich uszu dotarł czyjś zdławiony wrzask. Na twarzy Ambasadora pojawiło się zaskoczenie, w oczach młodej wiedźmy gniew i groza.
- Panienko, proszę zaczekać! – krzyknął.
Nie słuchała go. Bez wahania sięgnęła po jedną z szabli wiszących na ścianie. Krzyk należał do dziecka.

***

Wpadła do ogrodu niczym widmo zagłady. Spłoszona służba, bezładne krzyki, blaszany termos z rozlaną zawartością, mały tłumek wokół fontanny, Hrabia pośpiesznie drepczący za jej plecami – wszystko to ogarnęła wzrokiem w sekundzie. Jej serce dudniło jak oszalałe.
- Riiko?! – krzyknęła dziko, kierując się w stronę zbiegowiska. Popchnęła kogoś i zobaczyła chłopca. Leżał na trawie, jakby chciał po prostu poobserwować chmury. Jego ciałem wstrząsały drgawki, z ust wyciekała żółta ślina, oczy uciekały mu w tył głowy. Po chwili była już przy nim, podtrzymywała go w ramionach. – Co tu się stało?!
- Fszystko było dobsze, siedział sobie, fypił kref s termosu i upadł. Mosze młody panicz, jezd chory? – szepnął Igor gdzieś nad jej ramieniem. W jego myślach ujrzała wspomnienie wykrzywionej twarzy chłopca i w przypływie grozy zrozumiała.
Trucizna.
- Natychmiast trzeba wezwać medyka – powiedział Hrabia rzeczowym tonem.
- Tak jest! – ktoś odkrzyknął.
- Szybko!
- Co jest do cholery?! Co to za zbieranina? – to był głos Hanuki.
Kląć ile wlezie, znalazł się przy nich, wytrzeszczając oczy. Wydawał się być równie przerażony jak i ona.
- Blondi zrób coś!
Kariana nie myśląc wiele, otworzyła na siłę zaciśnięte usta chłopca, odwróciła jego głowę i wpakowała mu palce do gardła.
No dalej! Bądź dzielny, rzygaj!
Dzieciak wydał z siebie okropny charkot, próbował gryźć jej palce, ale nie cofnęła ich. Przy pomocy wilkołaka, przesunęła go twarzą w stronę trawy. Hanuka zacisnęła dłoń w pięść i uderzył nią Riiko w brzuch. Zwinął się w kłębek od ciosu i zwrócił zawartość termosu, dysząc i płacząc. Wszystko to trwało może kilka minut, które dla Kariany były długie jak rozkwit i upadek imperiów.
- Szszz kochanie, już dobrze – gorączkowo gładziła go po włosach, ocierała twarz, sprawdzała odruchy ciała. – Już dobrze, możesz się ruszyć?
- Blondi? – Hanuka pociągnął ją za rękaw szaty, ale zlekceważyła go.
- Moje nogi! – załkał Riiko, próbując podnieść bezładne członki chudego ciałka.
- Blondi!
Kobieta uniosła wolno głowę. W ogrodzie zapanowała przedziwna cisza. Znikła cała służba; zamiast nich Hrabia, Igor i jakiś tuzin drowów stali nad nimi w milczeniu. Hanuka podniósł z trawy ozdobną szablę Ambasadora, próbując odgrodzić od nich siebie, wiedźmę i dzieciaka. Riiko wciąż szlochał w rękaw Kariany.
- Opuść broń, chłopcze, tylko oko sobie nią wydłubiesz – powiedział ich gospodarz.
Hanuka wyszczerzył kły, a futro na jego ciele zjeżyło się groźnie.
- Tylko, ku*wa spróbujcie podejść bliżej! – warknął.
Hrabia uśmiechnął się lekko, jakby takiej odpowiedzi oczekiwał. Zerknął na bladą, zaciętą twarz Kariany, kąciki jego ust uniosły się nieco wyżej.
- To właśnie cali śmiertelnicy. Mają tylko kilka chwil na tym świecie i poświęcają je na komplikowanie najprostszych spraw – westchnął z rozbawieniem. - Panienko Unthelien, wydaje się pani odrobinę mądrzejsza od swojego towarzysza, proszę przemówić mu do rozumu. Całą tą sytuację da się jeszcze rozwiązać polubownie.
- Czyli jak? – niemal wypluła z siebie to pytanie, wpatrując się z nienawiścią w spokojne oczy mężczyzny.
- Doskonale wiemy, że chłopiec nie jest, wbrew powszechnemu przekonaniu, bastardem Władcy Wampirów. Posiada jednak wiedzę, która w nieodpowiednich rękach może sprawić, że stanie się on od niego bardziej niebezpieczny i przyczyni się do upadku kolejnych królestw. Niedobrze jest, aby taką broń posiadała znerwicowana kobieta i nadpobudliwy wilczy bachor. Pan Fuzen, nie odczuje braku chłopca, jeśli powiemy mu, że był to nieszczęśliwy wypadek, a wasza dwójka wróci do swojej krainy, zachowując pełną dyskrecję na temat zaistniałych wydarzeń.
Kariana nie musiała patrzeć na Hanukę by wiedzieć, że myśli to samo co ona – takie rozwiązanie nie wchodziło w grę. Riiko był dla nich zbyt ważny, zbyt cenny żeby oddać go bez walki.
- Czytaj z moich ust Hrabio Bij-Zabij – powiedział Hanuka, gdy jego kły i szpony zaczęły się wydłużać. – Po. Naszym. Trupie.
- To da się załatwić – mężczyzna obnażył zęby w parodii uśmiechu. – Panienko Kariano, doszły mnie słuchy, że wie pani co nie co o szermierce i walce wręcz. Jak dla pani przedstawia się sytuacja? Bo ja widzę ogród z jednym wyjściem, dwunastu zbrojnych i przeciw tępej szabli, szczeniakowi, sparaliżowanemu dziecku i młodej kobiecie.
Dziewczyna wstała z klęczek, rozpuszczone włosy przesłaniały jej twarz.
- Cóż, najwyraźniej patrzymy na świat w zupełnie różny sposób, Jaśnie Hrabio. Ja widzę tylko bandę idiotów, którzy wkurzyli bardzo wredną wiedźmę.

***

W jednym momencie stało się wiele rzeczy na raz. Kariana za pomocą czarów utworzyła okrąg z płomieni wokół ciała Riiko. Hanuka rzucił jej szablę, zaś jego kły i szpony zmieniły się w groźną broń. Ktoś doskoczył do wilkołaka, Kariana ruszyła na Hrabiego, którego Igor próbował zasłonić własną ręką. Nie myśląc nad tym co robi, zamachnęła się ostrzem i ramię służącego pofrunęło w powietrzu. Jakiś drow pociągnął ją do tyłu za włosy a potem kopnął kolanem w plecy, aż sparaliżowało ją z bólu. Parę ciemnych elfów przeskoczyło nad ogniem i nagle rozpętało się piekło. Mały, przerażony Riiko wrzasnął z głębi swoich płuc wywołując falę uderzeniową, zmiatającą wszystko na swej drodze. Popękały szyby, ugięły się drzewa, biała altana runęła jak stos zapałek, zniknął krąg z ognia a wszystkich zgromadzonych odrzuciło do tyłu. Chłopiec nakrywając głowę rękoma wciąż wył, a jego przenikliwy krzyk rozrywał bębenki w uszach.
Mój łeb. Ała. – pomyślała Kariana, rozpaczliwie starając pozbierać się do kupy. Leżała na czyimś ciele, z którego szybko spełzła. Mocno się potłukła, krwawiła z czoła, na dodatek w czasie upadku musiała wybić sobie bark, ale poza tym chyba nie stało jej się nic gorszego. Próbowała sięgnąć do umysłu Riiko i jakoś go uspokoić, jednak przerażony chłopiec otoczył się psychiczną barierą. Uderzyła na niego znowu, ale odbiła się aż zadzwoniły jej zęby i popłynęła krew z nosa. Pozostali mniej lub bardziej odczuli falę uderzeniową. Drow, który zamortyzował jej upadek własnym ciałem, miał pękniętą czaszkę, z której coś wyciekało na trawę. Hrabia leżał przygnieciony pozostałościami altany, za to kilku siepaczy już wstawało, zataczając się jak pijani. Nigdzie nie mogła dostrzec Hanuki. Riiko krzyczał i krzyczał, chowając głowę w ramionach, aż nagle zamilkł. Cisza zaskoczyła wszystkich, choć powietrze wciąż zdawało się wibrować od dźwięku.
To naprawdę nie jest mój dzień, jak wódki pragnę – niemal czołgała się w stronę chłopca, raz po raz ocierając krew z nosa i próbując się wyprostować. W dłoni wciąż ściskała rękojeść bezużytecznej paradnej szabli, jakby to był jakiś talizman. Jeden z najemników dostrzegł ją, wyciągnął sztylet. Kariana zacisnęła zęby.
- Spieprzaj – mruknęła ze złością. Mężczyzna przypominał jej trochę Neldrina, który nigdy nie podniósłby ręki na kobietę lub dziecko. – Co ci zrobił mój chłopiec? Ma jeszcze mleczne zęby i nie umie wiązać butów.
- A dlaczego najemnicy robią to co robią? Dla pieniędzy – mruknął elf wznosząc sztylet do ciosu i nagle jego głowa przekręciła się ze straszliwym chrupotem. Hanuka z naderwanym uchem stał nad jego ciałem, obnażając kły.
- Chciałaś go zagadać na śmierć? Tak teraz walczysz?
Biała Dama dowlekła się do Riiko, ostrożnie obejmując go ramionami. Rozejrzała się po pobojowisku, w jakie zmienił się schludny ogród Hrabiego i westchnęła cicho:
- Musimy stąd wiać.
Hanuka pomógł jej podnieść chłopca i jego zawadiacka twarz nagle spoważniała.
- Jasne. Tylko dokąd?

***

Z tą bandą cudaków nie szło dojść do porozumienia.
- Lukan, ile w końcu mamy wziąć, jedną czy dwie? – niecierpliwiła się Igorina, wyłamując palce w stawach.
- Eee, dwie to będzie za dużo – zawyrokował Alva. Dokonał stosownych obliczeń w pamięci. – Jedna chyba wystarczy.
- A jak zabraknie?
Lukan podrapał się po policzku rozważając wszystkie za i przeciw. Decyzja nie mogła zostać podjęta pochopnie i czuł na swoich barkach ciężar odpowiedzialności. Potem wszyscy mieliby do niego pretensje.
- Dobra, Cyrius, weźmiesz dwie – oznajmił tonem wykluczającym sprzeciw. Poklepał wielkie demonisko po ramieniu – Mam ci to zapisać czy zapamiętasz wszystko?
Rudzielec z nieco głupawym wyrazem twarzy ruszał bezgłośnie ustami, chcąc wszystko uporządkować w pamięci. Po dłuższej chwili ochoczo pokiwał głową.
- Zapamiętam. Skrzynka wódki i dwie oranżady.
Lukan wręczył mu sakiewkę z mruknięciem: „Reszty wróć do mnie”, zaś Cyrius poczłapał w stronę najbliższego sklepu i zniknął za rogiem.
- Na bank coś pomyli – powiedziała Igorina i wróciła do środka, żeby przypudrować szwy.
Przyjęcie niespodzianka z okazji urodzin Sierżanta nie mogło obyć się bez odpowiedniego wyposażenia. Udało im się odpowiednio wcześniej wypisać wszystkich pacjentów i każdy kto akurat zaszedłby przed drzwi lecznicy ujrzałby kartkę „Zamknięte z powodu choroby”. Wynajęli specjalnie na tą okazję osobną salę w „Pij z głową” gdzie czekała już liczna rodzina Sierżanta, kilku jego kolegów z wojska i całe morze alkoholu. Wódka, po którą posłali demona, miała im służyć na zaprawę przed oficjalną celebracją.
Lukan czuł, że to przyjęci jest mu bardzo potrzebne. Co prawda po wypadkach w domu Zgniłego Chłopca wreszcie zdołał się nieco przespać i nieco odpocząć, ale wciąż czuł się jak ktoś po kim przejechał wóz z sianem i zawrócił „na trzy”. Drażniła go rana na ramieniu, świadomość że Vince nadal biega po tym łez padole i pragnienie by się dowiedzieć, kto pomógł mu wydostać się z zasadzki. Naprawdę musiał się odprężyć i spędzić miło czas bez żadnych zmartwień.
Siedzieli na schodkach z Alvą, w swoich najlepszych garniturach, wyczekując powrotu demona. Wampir cenił towarzystwo chłopaka i to, że nie musiał paplać przy nim bez przerwy. W zaułku zwykle panowała cisza, dlatego dźwięk nagłego zderzenia i kilka podniesionych głosów zza rogu docierały do nich tak wyraźnie, jakby działo się to tuż obok nich.
- Ty! Panienka?
- Spie*dalaj, nie mamy czasu dla zdrajców! Tfu!
- Jak śmie?! Ja zawsze wierny sługa Fuzen!
- Jakbyś był taki wierny, to by cię mój pan nie wygnał! Z drogi leszczu, śpieszymy się!
- A panienka..?
- Nie wtrącaj się!
- Zamknijcie się obaj. Muszę zobaczyć się z Lukanem. Jest u siebie?
Wampir drgnął zaskoczony na dźwięk swojego imienia. Nagle krew w skroniach załomotała mu, jakby przebiegł kilka mil. Alva spojrzał na niego pytająco, gdy lekarz wstał ze swojego miejsca żeby lepiej widzieć, kto nadchodzi.
Nie uderzył piorun, nie zagrzmiały trąby, a ziemia nie rozstąpiła się pod jego stopami żeby go pochłonąć. Nie stało się naprawdę nic niesłychanego. Stał przed nim wyszczekany wilkołak z jakimś dzieciakiem na ramieniu, oburzony Cyriatan i Kariana z twarzą bladą jak u topielicy.
- Jestem chory – pisnął chłopiec słabym, dziecinnym głosikiem.
- Słyszałeś – odezwała się kobieta, którą kiedyś kochał. – Dzieciak potrzebuje lekarza.
Lukan rozpaczliwie myślał nad jakąś ripostą lub kłamliwym wykrętem, który pozwoliłby mu się usunąć z przed tych przenikliwych szaro-niebieskich oczu. W końcu zrobił krok w bok, aby zrobić im przejście.
- Zapraszam do środka.

***

Kariana minęła go bez słowa, Hanuka z warknięciem: „Bez żadnych numerów, losseheliński psie” i weszli do lecznicy. Kobieta rozglądała się po wnętrzu napotykając poirytowane spojrzenie Igoriny. Lukan za plecami wiedźmy, machał gwałtownie dłonią koło swojego gardła każąc jej milczeć. Na szczęście usłuchała.
- Gdzie mam go położyć? – zapytał wilkołak.
Lekarz wskazał na łóżko na końcu sali oddzielone parawanem. Alva wziął chłopca na rękę i położył go tam. Kariana zdjęła mu buty i pogładziła po czole.
- Czy ja umrę?
- Tak – odparła, ściskając jego rączkę. – Ale dopiero gdy będziesz bardzo stary. Ani dnia wcześniej.
Czujny Alva przyniósł Lukanowi rękawiczki i jego torbę. Cyrius, Igorina i Hanuka tłoczyli się za plecami lekarza. Wolałby się obejść bez tak licznej publiczności. Miał mentlik w głowie. Starając się ze wszystkich sił nie patrzeć na Karianę, pochylił się nad smarkaczem.
- Co mu jest? Co się stało?
- Próbowali go otruć. Zmusiliśmy go do wymiotów, ale sparaliżowało mu nogi. Potem Jaśnie Hrabia zaczął nas przekonywać, że powinniśmy mu go oddać, bo jak nie to nas wypatroszy, więc postanowiłam wypatroszyć jego tą oto tandetną szablą, ale mi nie wyszło. Ucięłam Igorowi rękę, Hanuka skręcił komuś kark, chłopiec się przestraszył i wywołał magiczny wybuch, który dobił jeszcze kilka osób i po wielu kłótniach przybiegliśmy tutaj. Normalny piątkowy wieczór w Lossehelin.
- Co zrobiłaś mojemu ojcu? – wrzasnęła Igorina i tylko jaszczurza łapa Alvy powstrzymywała ją od rzucenia się na wiedźmę.
- To tylko Igor, przecież doszyje sobie tą rękę. Wielkie mi co – wywróciła oczami.
- Puszczaj mnie, głupi, ubiję tę zdzirę gołymi rękami i nikt jej nie pozszywa!
Nagle Hanuka znalazł się przed Igoriną szczerząc kły.
- Mówiłem ci Blondi, że to słaby pomysł. Ta banda zdrajców tylko czeka żeby nam dokopać.
- Kogo nazywa zdrajcą?! – chciał wiedzieć Cyriatan. – No kogo?!
- Was! Wy oślizgłe, śmierdzące…
- Mówię ci, puść mnie, bo i tobie się dostanie!
- ZAMKNĄĆ SIĘ WSZYSCY!! – ryknął na nich Lukan, czując że odkąd usiadł na schodach przed lecznicą zupełnie stracił rozeznanie w sytuacji. O dziwo, poskutkowało, może dlatego że nigdy na nikogo wcześniej nie wrzeszczał. Powinien na przyszłość częściej stosować tą metodę. Przetarł drżącymi palcami powieki i liczył w myślach do dziesięciu. – Igorina zbieraj się do domu i zobacz się z ojcem. Przydasz mu się bardziej tam niż tutaj, a krwawą zemstę zaplanujesz sobie potem. Cyrius leć do karczmy, powiedz Sierżantowi, że się trochę spóźnimy, niech zaczynają bez nas. Alva, zostaniesz ze mną. Zajmę się dzieciakiem, a ty nastawisz pani bark i zszyjesz jej głowę.
- A jaaa? – zapytał Hanuka dziecinnym głosem, co brzmiało dość zabawnie.
- Idź na zamek– szepnęła Kariana. – Opowiesz Mako o wszystkim. O naszym planie też. Może zechce nam pomóc.
Przez chwilę wilkołak wyglądał jakby nie spodobał mu się ten pomysł, po czym wzruszył ramionami, trącił barkiem demona i wybiegł z budynku. Cyrius, mrużąc ślepia, poszedł za jego przykładem. Igorina wyszarpnęła się z uścisku Alvy. Wskazała dwoma palcami na swoje oczy po czym jednym na Białą Damę. Kobieta roześmiała się cicho.
- Marcellus, twoja dziewczyna chyba mnie nie lubi.
- Zupełnie nie wiem czemu – mruknął wampir.

***

Obejrzał białka oczu chłopca, sprawdził jak nogi reagują na ból, zbadał zaczerwienione gardło.
- Proszę, proszę, pobratymiec – uśmiechnął się pokazując kły. – Jesteśmy kolegami, chłopcze. Jak ci na imię?
- Riiko Fuzen, proszę pana.
Uśmiech spełzł z warg Lukana. Mógł się domyślić. Chłopak był brzydki jak noc i podobny do Władcy Wampirów niczym dwie krople wody. Kariana na stanowisku obok, cierpliwie czekała aż Alva skończy zakładać jej szwy. Bardziej wyczuwał niż wiedział, że na niego patrzy i z jakiegoś powodu zrobiło mu się gorąco. Kto pozamykał te wszystkie cholerne okna?
- Pomożesz mu? – zapytała cicho.
Szukał właściwych odczynników wśród licznych szklanych fiolek. Nie podnosząc głowy odparł:
- A czy kiedyś odmówiłem ci pomocy?
Wiedział jednak, że nie mówi tego szczerze. Właśnie przyszło mu do głowy, że równie dobrze mógł chłopca po prostu zabić i wmówić jej, że trucizna była za silna, bardzo mi przykro. Zaraz znienawidził się za takie głupie pomysły. Dzieciak mógł być synem samego Króla Demonów, ale był jego pacjentem i miał psi obowiązek uczynić wszystko aby go wyleczyć.
Z drugiej strony, wolał jednak, żeby nie przychodziła z tym do niego. Czy nie było innych lekarzy, Centrum Medycznego? Przecież go nienawidziła. Dlaczego musiała przyjść akurat tutaj? W jego wyobrażeniach do ich spotkania miało dojść za następne trzydzieści lat, kiedy Pan Fuzen o nim sobie przypomni i zechce spalić na stosie, a ona będzie stara, brzydka i gruba po kolejnych ciążach. Miał zamiar wtedy splunąć jej pod nogi, rzucić przezabawną ripostę (nadal myślał nad jej treścią), którą gawiedź będzie sobie jeszcze długo opowiadać, a potem zginąć w płomieniach, śmiejąc się do rozpuku.
Dlaczego ona zawsze rujnuje jego plany?

***

- Możesz już iść. Zostanę z nimi – szepnął Lukan, przyglądając się swoim pacjentom z drugiego końca ciemnej, cichej sali.
Alva przypatrywał się lekarzowi z widocznym zafrasowaniem. Wampir wiedział, że ma minę ostatniego potępieńca i ma coś co Sierżant nazywał „naprawdę niedobrymi ślepiami”. Chłopak jako jedyny znał całą historię Lukana z morderstwem rodziny i nieszczęśliwym uczuciem do wiedźmy włącznie. Kiedy był jeszcze jego pacjentem, któremu przerośnięta jaszczurza łapa nie pozwalała z bólu spać, opowiadał mu o sobie makabryczne bajeczki na dobranoc. Alva słuchał tego wszystkiego bardzo uważnie. I nigdy go nie osądzał.
- Inaczej ją sobie wyobrażałem – powiedział w końcu.
- Mogłaby być wyższa – zgodził się lekarz, czując jak ogarnia go wesołkowaty- wisielczy humor. – Co prawda, nigdy się z nią nie całowałem, żeby mogło mi to naprawdę przeszkadzać, ale gdyby jakimś cudem przyszło co do czego, stołek byłby niezbędny – zachichotał nerwowo. – Idź już chłopie, nie słuchaj starego, szalonego nietoperza. Pozdrów Sierżanta ode mnie.
Młodzieniec poklepał go mocno po ramieniu, jakby chciał mu dodać otuchy.
- Niech pan nie robi niczego głupiego – rzucił na pożegnanie.
Lukan uniósł brwi do góry.
Ja? Nigdy w życiu.

***

Chłopiec spał. Jego pierś miarowo unosiła się z każdym oddechem. Kariana czuwała na krzesełku obok jego łóżka, wciąż ściskając w dłoni ozdobną szablę. Co jakiś czas przegrywała ze snem i gwałtownie przechylała się do przodu wybudzając się z drzemki. Lukan walczył ze sobą. Tak na pięści, haki, wydłubywanie oczu i ciosy poniżej pasa.
Przyszła tu.
Ale odeszła z innym. Zawsze z nim odchodzi. Tym razem też tak będzie.
Nie kocham jej. Przeszło mi dawno temu. Chcę tylko pogadać. Zapytam co u niej słychać. Może ona też chce porozmawiać ze mną? Przecież po to tu przyszła, no nie? Chłopak to tylko pretekst.
Pretekst, chciałbyś. To jego dziecko. Syn Nograda. SYN. Wiesz skąd się biorą dzieci, Marcellus? Z PROKREACJI.
A co mnie to obchodzi? Wcale mnie to nie obchodzi. Nic a nic. Lekcę sobie ważę to. Przecież i tak jej nie kocham. W ogóle. Ani trochę. Może troszeczkę mi się podoba, to wszystko. Ma niezłe włosy i dość ładne usta.
Fuzen utnie ci głowę przy samym tyłku, Marcellus.
Wiem. Muszę się napić.

Doszedł do wniosku, że walka zakończyła się upadkiem na deski. Przysiadł na krześle obok niej, dotykając zimnym szkłem butelki do jej szyi. Obudziła się z głośnym westchnieniem.
- Reflektuje pani na drinka? – zapytał potrząsając zachęcająco flaszką wiśniówki.
Popatrzyła na niego jak na wariata. To znaczy tak jak zawsze, jakby się zastanowić.
- Nie, dzięki.
- Czy ja dobrze słyszę? Odmawiasz darmowego alkoholu? – dotknął jej czoła, żeby sprawdzić czy nie ma gorączki. – Musiałaś naprawdę mocno walnąć się w głowę, złotko.
- Odczep się od mojej głowy. Wszystko z nią w porządku – syknęła z urazą.
Lukan nie dawał jednak za wygraną.
- Nie zatrułem jej, przysięgam. Popatrz, napiję się pierwszy – pociągnął długi łyk z gwinta i wcisnął flaszkę w objęcia wiedźmy. – Widzisz? Teraz ty.
- Daj mi spokój, nie mam ochoty – wydawała się być coraz bardziej zmieszana, co wydało mu się niezwykle tajemnicze. Oddała mu szybko butelkę. Wampir zmrużył oczy i zrobił chytrą minę.
- Nie mów, że ten debil zabronił ci pić, bo po prostu w to nie uwierzę.
- Oczywiście, że nie – ale jeden rzut oka na jej czerwoną ze wstydu twarz wystarczył za wszystkie wyjaśnienia.
Lukan nie pamiętał kiedy tak długo i serdecznie się śmiał. Płakał rzewnymi łzami, bił się po kolanach, spadł z krzesła a na koniec wsadził sobie pięść w usta, żeby nie obudzić śpiącego Riiko. Nadąsana Kariana siedziała obok zaciskając usta z dezaprobatą.
- Nigdy nie przepadałem za Nogradem, ale jednego mu nie mogę odmówić: kawał wrednego skurczybyka z niego – powiedział wesoło i golnął sobie za zdrowie Władcy Wampirów, czując jak wiśniówka uderza mu do głowy i rozplątuje język. – Swoją drogą, czuję się nieco urażony, że nie poinformowaliście mnie o dziecku. Rozumiem, że nie chcieliście mnie na chrzestnego, ale przysłałbym wam chociaż moje gratulacje i cygara dla Nograda.
- Cygara? – zapytała zaskoczona. Wywróciła oczami. – No nie, ty też? Dlaczego wszyscy dają się na to nabrać? Że niby jest mój i Pana Fuzen? – pokręciła stanowczo głową. – Nie jest.
- Każdy może się pomylić – burknął czując się radośnie i głupio jednocześnie. – Chłopak jest do niego podobny.
- Nie jest – powiedziała z naciskiem.
- Jest – butelka nagle zrobiła się pusta i Lukan wstał ze swojego miejsca, żeby wyrzucić ją do kosza.
- Ani trochę.
Nie było takiej siły drzemiącej w okowach kosmosu, która pozwoliłaby mu się zamknąć, gdy był święcie przekonany o swojej racji. Przespacerował się do kosza i wrócił lekko chwiejnym krokiem. Pstryknął palcem w stronę Riiko i szepnął bezgłośnie: „ A właśnie, że jest”. Skręcił do dyżurki w poszukiwaniu piwa lub innego trunku. Przez ciemne okienko słyszał, jak Kariana wydała z siebie dziwny dźwięk – coś pomiędzy śmiechem i szlochem.
- Marcellus?
- Noo? – znalazł jakąś zakurzoną butelczynę wina i postawił na stole. Zanurkował pod kredens w poszukiwaniu korkociągu.
- Chyba za tobą tęskniłam.
Sam był sobie winny, że nagle się podniósł i nabił sobie guza. Obracał w dłoniach zimny korkociąg, czując się jakby ktoś chwycił go za gardło. Trzy lata to dość czasu by czegoś się nauczyć. Dawny Lukan zaraz powiedziałby „Ja za tobą też” i zrobiłby z siebie głupca. Dzisiejszy Lukan milczał wiedząc, że słowa niczego już nie zmienią.

Powrót do góry Zobacz profil autora
Kariana
Pełnoetatowa (nie)Wredna (pseudo)Wiedźma



Dołączył: 12 Cze 2006
Posty: 2464
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Tam gdzie diabeł mówi dobranoc

PostWysłany: Wto 15:07, 16 Cze 2015    Temat postu:
 
Part 4 „Nieszczęśliwi nie znają wstydu”

Riiko wciąż spał. Jego łagodna, brzydka twarz zastygła w wyrazie spokoju. Kariana miała nadzieję, że śni mu się coś dobrego.
- Miałem trzymać się od ciebie z daleka. Czy to, że tu jesteś, nie narusza tego twojego paktu z Shitsuenem?
Wzruszyła ramionami.
- Pewnie tak, ale Riiko jest wart takiego ryzyka.
- Dlaczego jest taki cenny? – zapytał Lukan.
Bezwiednie zacisnęła dłonie na rękojeści szabli, mówiąc sobie że to głupie. Najbardziej na świecie chciała teraz opowiedzieć komuś o ostatnich trzech latach na służbie Pana Fuzen pełnych strachu, śmierci i okrucieństwa, z którego chłopiec mógłby ją wyratować. Nie potrafiła jednak zmusić się do mówienia. I tak nadużyła uprzejmości wampira przychodząc tutaj. Nie chciała obciążać go jeszcze swoimi problemami. Tylko, że z drugiej strony… Kto jak nie Lukan mógłby jej wysłuchać? Wiedziała, że nikt. Koniec końców, zdecydowała się powiedzieć jak najmniej.
- To przezwisko –Biała Dama – nie wzięło się znikąd. – szepnęła wpatrując się we własne kolana, jakby to była najbardziej interesująca rzecz na świecie. – Jak w tej legendzie – objawi ci się duch Białej Damy i umierasz. Pan Fuzen ma pokręcone poczucie humoru. Zrobił mnie swoim heroldem, zwiastunem przynoszącym pożogę. Jeśli jakiś władca, włodarz miasta, naczelnik wioski zobaczył mnie w swojej siedzibie w białych szatach, wiedział już że ma przesrane. Zanim zaczęłam służyć Władcy Wampirów, też nie byłam niewiniątkiem, to prawda, ale od paktu z Shitsuenem nie było takie świństwa, którego nie zrobiłabym w jego imieniu. Riiko…. – mówiła coraz ciszej i ciszej – jest jedynym dowodem na to, że zachowałam odrobinę człowieczeństwa. Gdyby go zabrakło, równie dobrze mogłabym się zabić.
Wampir milczał. Przez chwilę bała się, że mężczyzna spróbuje ją rozśmieszyć, położy jej dłoń na ramieniu, obejmie lub zrobi coś równie bezużytecznego, co tylko doprowadzi ją do łez. Na szczęście po prostu patrzył, nie czyniąc żadnego gestu, za co była mu szczerze wdzięczna. Nie chciała jego współczucia, sarkazmu ani zrozumienia. Chciała po prostu siedzieć w z nim w ciemnościach i nie musieć nic już mówić. Szkoda, że nie mogło to trwać wiecznie. Był środek nocy, najbardziej zdradliwe godziny przed świtem, gdy najciężej zachować jasny umysł.
- Duszno tu. Idę się przewietrzyć – oznajmiła, wstając ze swojego miejsca.
- Dlatego bierzesz ten mieczyk ze sobą? – dobiegł ją jego głos.
Zatrzymała się na chwilę w miejscu, mając go za plecami. Chyba nawet lekko się uśmiechnęła. Zdążyła zapomnieć, że wampir potrafił kiedyś czytać w jej myślach.
- Tak, właśnie dlatego – potwierdziła nadając swojemu głosowi pozory wesołości. – Zamknij, proszę, za mną drzwi. Nie chcę, żeby do środka naleciało ci jakiegoś tałajstwa.

***

Zaułek, przy którym znajdowała się lecznica, spowijał mrok. W żadnym oknie nie paliło się światło, księżyc skrył się za strzępiastymi chmurami. Powietrze tylko nieco chłodniejsze niż w budynku, miało suchy zapach popękanej ziemi. Kariana odetchnęła głęboko. Czekała. Mogła być zmęczoną, przestraszoną kobietą, bez widoków na przyszłość, nie do końca wiernym sługą Shitsuena i wojowniczką od siedmiu boleści, ale przede wszystkim była jasnowidzącą. Jej głowa pełna była zaplątanych ścieżek wyborów, zamkniętych drzwi, za które można zaglądać tylko przez dziurkę od klucza i wspomnień o rzeczach, które dopiero miały się wydarzyć. Adrenalina pulsowała jej w głowie, w mięśniach, w sercu. Przestępowała z nogi na nogę, zaciskała dłonie na bezużytecznej szabli aż wreszcie zobaczyła kto nadszedł. I zgłupiała. Nie tej osoby się spodziewała.
- Ty? – rzuciła w mrok z niedowierzaniem, łudząc się jeszcze, że to jakaś pomyłka.
- Ja – potwierdziła Eamane. Nie wyglądała ani na zmieszaną ani zaskoczoną. Obrzuciła nieco sceptycznym spojrzeniem broń wiedźmy. – Umiesz się tym posługiwać?
- Umiem – zeskoczyła ze schodków. Mierzyła ostrzem w twarz kobiety. – Chcesz się przekonać?
Najemniczka patrzyła na nią spokojnie.
- Nie – o dziwo zabrzmiało to szczerze. Wskazała palcem na drzwi, za plecami wiedźmy. – Chcę tylko tam wejść i zabrać chłopca. To wszystko.
- Dlaczego się zgodziłaś, Eamane? Myślałam, że mnie lubisz.
- Bo lubię. Uratowałam przecież dla ciebie Marcellusa, prawda? Gdyby to było zlecenie na ciebie, nie przyjęłabym go. Gdyby dzieciak był twój, również. Lecz w obecnych okolicznościach… dlaczego nie? Chłopiec, jak sama zauważyłaś, jest po prostu chłopcem. Zadaniem do wykonania. To nic osobistego.
Kariana pokręciła głową.
- Mylisz się. To coś cholernie osobistego.

***
Sarkofag – pomyślała Makoto. – Czy nie od niego wszystko się zaczęło?
Słaby blask lampionu wydobywało tańczące cienie na ścianach, podobne do ruchliwych chochlików. Odkąd zmarła Kirai, rzadko o nim myślała i jeszcze rzadziej przychodziła do skarbca by na niego popatrzeć. Jednak od kilku miesięcy coraz częściej zdarzało jej się wędrować do podziemi i w słabym świetle lampy przyglądać się sarkofagowi z bezpiecznej odległości. Kiedyś wydawał jej się po prostu tajemniczym, pięknym artefaktem, dzięki któremu zyskała najlepszą przyjaciółkę i towarzyszkę przygód. Obecnie wywoływał w niej coraz bardziej złowrogie uczucia. Wiedziała, że to trochę niemądre, ale na myśl, że miałaby dotknąć lub otworzyć, cierpła jej skóra. Dziwne przeczucie, graniczące z pewnością, podpowiadało, że mógłby być ciepły jak żywa istota.
Nie powinnam tu siedzieć – zganiła samą siebie. – Wszystko zaczęło się od niego i na nim się skończyło.
Z przykrością przypomniała sobie słowa Kariany: „ To nie jest Nograd z Fuzen, którego obie znałyśmy i darzyłyśmy uczuciem”. Była naiwna jeśli wierzyła, że mogłoby być inaczej. Kirai i Ellie były wyjątkiem. Niezwykłym, cudownym i strasznym, ale wyjątkiem. Nograd odszedł na zawsze. Koniec. Trzeba się z tym pogodzić i iść dalej. Ninde uważała się za osobę z gruntu rozsądną. Nie miała zamiaru mylić nieba nocą z odbiciem gwiazd na powierzchni stawu.
Obrzuciła ostatnim, skupionym spojrzeniem czarną, zdobną bryłę i ruszyła w stronę wyjścia, zmuszając się żeby nie zacząć biec.

***

Zbliżał się wieczór i zamek z wolna ogarniała cisza. Makoto zgasiła świeczkę w lampionie, niepotrzebną już wśród jasnych, oświetlonych korytarzy. Nie powinna więcej przychodzić do skarbca, po każdych takich odwiedzinach czuła się w pewien sposób słabsza. Wolnym krokiem wspięła się na schody wiodące ku wyższym kondygnacjom. Elfy rzadko odczuwają znużenie, ale tym razem miała chęć znaleźć się w swoim łóżku dużo wcześniej niż zwykle. Minęła drzwi do Sali Balowej, jadalnię, korytarz prowadzący do kuchni, z którego dobywał się aromat świeżo wypiekanego pieczywa, kolejne schody, bibliotekę, w której nadal siedział Amral, salę narad….
- Amral? – zatrzymała się w pół kroku i cofnęła się do pomieszczenia.
Mężczyzna siedział przy jednym ze stołów, pochylając się nad mapą Lossehelin i okolic. Obok spoczywało kilkanaście drewnianych figurek przedstawiających formacje wojskowe oraz mała sterta pergaminów z diagramami i obliczeniami.
- Cześć – powiedział podnosząc głowę i posyłając jej ciepły uśmiech.
- Znowu się przepracowujesz? – zerknęła kątem oka na mapę. Przy granicy z Fijonem mężczyzna rozstawił najwięcej figur, tak że całość przypominała trochę partię szachów.
- I kto to mówi – również przyglądał się swojemu dziełu, ale z pewną dozą sceptycyzmu. – Kiedy ostatnio miałaś wolne?
- Nie wiem – skłamała. Ostatnim razem gdy nieopatrznie zrobiła sobie krótkie wakacje, w Cytadeli zapanował chaos i bezprawie, a Nograd w swojej nowej postaci przejął tron. Po czymś takim, każdemu może odechcieć się urlopów. Postanowiła zmienić temat. – Nad czym pracujesz?
- To zależy jak na to spojrzysz. Nie ma króla, nie ma wojny z Fijonem i to tylko ćwiczenie na wyobraźnię, lub nie ma króla, wypowiadamy wojnę a ja przygotowuję ewentualną strategię. Decyzję pozostawiam tobie, Mako.
Elfka skinęła głową na znak zrozumienia. Niefortunny podarek od Władcy Wampirów trochę skomplikował sytuację. W Vegbergu nadal trwała walka o tron i nie było nic prostszego niż napaść na wewnętrznie skłócone państwo. Ninde mierziła podobna myśl. Nie znosiła niepotrzebnego przelewu krwi. Odkąd tylko objęła tron Cytadeli starała się utrzymać neutralność swojego państwa, na tyle na ile było to możliwe. Z drugiej strony, jeśli Fijon wreszcie obierze jakiegoś władcę, ten może chcieć odkupić hańbę, która spotkała Roberta i napaść na Lossehelin. Musieli być przygotowani na każdą ewentualność. Sabe znów wyruszył na przeszpiegi, ale nadal nie otrzymali od niego żadnych wieści. Miała nadzieję, że jego milczenia oznacza, że sytuacja jest w miarę stabilna.
- Jeszcze w tym tygodniu zwołam naradę i wspólnie postanowimy co robić dalej – oznajmiła w końcu. Dotknęła ramienia mężczyzny. – Do tego czasu postaraj się nie zadręczać zbyt mocno, dobrze?
Amral uśmiechnął się kwaśno.
- To może być trudne, ale dzięki za troskę.
Obdarzyła go ciepłym uśmiechem i wycofała się do wyjścia. Zza uchylonych drzwi dobiegały czyjeś oburzone krzyki, zwielokrotnione przez echo panujące w murach zamku.
- Czego z „Sam wejdę” nie zrozumiałaś, głupi babsztylu!? ZABIERAJ TE ŁAPY, MÓWIĘ CI!– Ninde znała ten ochrypnięty głos. Zamrugała z niedowierzaniem. Skąd młody wilkołak wziął się w pałacu o tej porze? Czyżby znowu ją szpiegował? Zaciekawiona wychyliła nos z biblioteki.
Najwyższa z Amazonek, imieniem Tena, trzymała Hanukę za chabety i niosła przed sobą jak niesforne zwierzę, które nabrudziło w domu i trzeba wyrzucić je na dwór. Rozwścieczony chłopak machał rękami we wszystkie strony, próbując nabić jej guza lub chociaż podrapać.
- Mordują kogoś? – zapytał Amral również zwabiony wrzaskami wilkołaka.
- Zaraz zacznę mordować jak mnie to babsko nie postawi na ziemi! – odgrażał się chłopak.
Amazonka z wyraźną satysfakcją puściła jego koszulę, tak że spadł na posadzkę z głośnym hukiem. Ignorując jego jęki i złorzeczenia, skłoniła się przed Władczynią i generałem.
- Pani, ten dzieciak dobijał się do bram i żądał widzenia z tobą. Nie chciał podać powodu swojej wizyty, więc wolałam zachować środki ostrożności.
- Ja ci dam „środki ostrożności”! – pogroził jej pięścią, szczerząc małe, białe kiełki.
- Dziękuję ci Teno, możesz odejść. Zajmę się gościem osobiście – powiedziała Władczyni, nie do końca pewna czy bawi czy irytuje ją ta sytuacja.
Amazonka wróciła na swój posterunek, zaś Hanuka wstał z godnością, otrzepując spodnie z kurzu i poprawiając kamizelkę na ramionach. Ukłonił się przed Ninde a jego twarz z zagniewanej nagle przybrała poważny wyraz.
- Pani Isilro, chciałbym porozmawiać o moim panu.

***

W pierwszej chwili chciała po prostu odesłać Hanukę tam skąd przyszedł. Dopiero gdy przyjrzała się jego naderwanemu uchu, zadrapaniom i pobrudzonej krwią kamizelce zdecydowała, że cokolwiek to jest, musiało być dla chłopaka ważne. Poszli do Sali Narad, gdzie opatrzyła jego rany. Dopiero wtedy była gotowa go wysłuchać. Młody wilkołak rozglądał się po komnacie z wysokim sufitem, pełnej krzeseł i map. Usiadł na jednym w pomieszczeniu stole, majtając nogami w powietrzu. Makoto stała naprzeciw niego, splatając ręce na piersi. Cieszyła się, że Amral poszedł razem z nią.
- Zatem – odezwała się jako pierwsza. – Co było tak istotne, że skłoniło cię do przyjścia tutaj?
Hanuka zwrócił na nią nieco roztargnione spojrzenie i podrapał się za uchem.
- Hm… od czego by tu zacząć?
Powstrzymała się by nie spojrzeć wymownie w sufit. Wymagało to od niej wiele samokontroli. Wiele.
- Cytując klasyka, powiem że od początku – mruknął Amral, równie zniesmaczony.
- No dobra – wzruszył ramionami. – Ja i Blondi chcemy zniszczyć Pana Fuzen, ale Hrabia Ali Baba próbował ukatrupić nam dzieciaka i jesteśmy trochę w czarnej dupie.
Generał przejechał dłonią po swojej twarzy. W jakim języku mówił ten smarkacz?
- Zrozumiałaś coś z tego? Bo ja nic.
- Odrobinę – przyznała z westchnieniem. - Dlaczego chcecie zniszczyć swojego pana? Karianę jeszcze mogłabym zrozumieć, ale ty? Zawsze wiernie mu służyłeś.
- Właśnie – zgodził się z niechęcią. – To ja wyciągnąłem go z sarkofagu, byłem przy nim byłem kiedy mnie potrzebował, nigdy go nie zawiodłem, a on i tak chciał mną nakarmić tego stukniętego lekarza. Mnie! – uderzył pięścią w otwartą dłoń. – Jakbym był rzeczą. Tak się nie robi. Mój dawny pan na pewno by tego nie zrobił. Zawsze dobrze mnie traktował.
A więc uraza. Niedoceniana siła, równie niszcząca co zraniona duma, odrzucone uczucie i utajona zazdrość.
- Odkąd mój pan wyszedł z sarkofagu, zupełnie przestał być sobą. Wygonił tego rudego demona, pozbył się wszystkiego co mogłoby mu przypominać o dawnym życiu i niemiłych rzeczach… Ale potem chciał zrobić temu konowałowi na złość i zabrał ze sobą Blondi – pokręcił głową z wyraźną dezaprobatą. – Kiedy zamieszkała z nami na stałe, zaczęło się.
- Co się zaczęło? – dopytywała się łagodnie, choć coraz szybciej bijące serce podpowiadało jej, jaka będzie odpowiedź.
- Pan miał przebłyski dawnego siebie, znowu się śmiał i żartował, palił papierosy. Czasem nawet kilka dni z rzędu. Potem zaczął medytować i raz wytrzymał cały miesiąc. Całkiem dobrze nam się wtedy żyło. Znowu byłem jego ulubionym sługą, a nie jakąś przekąską. Gdyby Blondi nie była taka chciwa, moglibyśmy tak ciągnąć do teraz. Wciąż gadała: „Jaki mamy z tego pożytek, skoro nie wiemy, który z nich za chwilę się przebudzi. Pozbądźmy się tego drugiego raz na zawsze!” – mruknął a w jego zachrypniętym głosie pobrzmiewała pretensja. Zacisnął mimowolnie ręce na krawędzi blatu i przestał majtać nogami. – Namówiła go w końcu, żeby zniszczył sarkofag, głupia dziewucha! To wszystko przez nią!
Ninde poczuła dziwny ucisk w żołądku. Dzielnie powstrzymała się przed wzdrygnięciem.
- Pewnego razu pan poszedł do lochów, gdzie trzymano sarkofag. Nie zabrał ze sobą żadnego z nas, ale szybko pokapowaliśmy się co się stało. Nad zamkiem unosiło się tyle czarnej magii, że można było wskrzesić całą armię nieumarłych. Wszyscy słudzy pouciekali i zostałem tylko ja i ona. Zanim odważyliśmy się wejść do lochu, wiedzieliśmy, że mamy przesrane. Żadne z nas nie wyczuwało aury naszego Pana. Mało nie narobiłem w gacie – wyznał, spoglądając niewidzącym wzrokiem w przestrzeń ponad ramieniem elfki. – Władca Wampirów wyszedł w końcu z podziemi, patrząc na nas tymi swoimi czerwonymi ślepiami. Byliśmy pewni, że nas pozabija – westchnął pod nosem. – Może to byłoby lepsze.
- Co stało się z Nogradem? Umarł? – Amral ubiegł ją z tym pytaniem.
- Gorzej. Pan Fuzen oddzielił go od siebie i uwięził jego duszę, ale nie wiemy gdzie.
Chłopak zrobił pauzę, jakby próbował wyczytać z twarzy władczyni, czy mu wierzy, czy też najchętniej wyrzuciłaby go za drzwi. Mako westchnęła, nie dając po sobie poznać o jak wielki ból przyprawiał ją natłok ważnych informacji, przekazywany w tak pokrętny sposób i dała mu znak, żeby kontynuował.
- A dziecko? Wspominałeś coś o dziecku, które ktoś chce zabić – dopytywał się Amral.
- Mamy pod opieką takiego chłopaka – Riiko. Wszystko pamięta bez pudła. Jego stary władał w Szarych Mgłach, zanim Pan Fuzen je podbił. Facet strasznie długo się stawiał, zanim Władca Wampirów go pokonał i wsadził do lochów, ale nawet wtedy próbował wykpić się od stosu. Dowiedział się jakoś, że nie przepadamy za Panem Fuzen i kombinujemy jak go sprzątnąć, więc chciał przehandlować swojego bachora w zamian za pomoc w ucieczce. Widzicie, Riiko ma w głowie od cholery książek i zna jakiś sposób na zniszczenie Shitsuena, tylko że dobrze ukryty. Jego stary miał nam pokazać jak szukać u niego potrzebnych informacji, ale nie zdążył, bo Pan Fuzen go spalił publicznie tego samego dnia. Blondi przekonała jakoś naszego pana, żeby zatrzymał chłopaka, bo może mu się jeszcze przydać. No i tutaj przechodzimy do największego burdelu. Ten dzieciak, rozumiecie, jest jakimś rąbanym geniuszem, znaczy... on naprawdę wszystko pamięta, tylko w którymś momencie stracił piątą klepkę i zaczął siać rozpierduchę. Ale jest przydatny. Zajmujemy się nim i wiemy, do czego jest zdolny. I tutaj pojawia się pewien problem. Bo... ludzie myślą, że Unthelien puściła się z Panem Fuzen i sobie zmajstrowali dzieciaka, więc wszyscy w okolicy się chyba założyli, kto go pierwszy ukatrupi, a potem jeszcze przyczepił się ten Hrabia Ali Baba ze swoją bandą drowów. W związku z czym przydałoby się go utrzymać przy życiu, dopóki nie wykombinujemy, jak wydostać z jego ślicznej główki wszystkiego, co potrzebujemy.
Znów zrobił pauzę, szukając zrozumienia w oczach władczyni, ale ponieważ go nie znalazł, zapytał: - Ekhm... ale dotąd wszystko jasne?
Zwykle łagodne oczy Ninde płonęły niepokojącym blaskiem. Kobieta wyglądała, jakby nie słyszała żadnego słowa i zatopiła się w swoich własnych myślach.
- Mako? – rzucił Amral.
- Musimy udać się do skarbca. Natychmiast – oznajmiła tonem, wykluczającym sprzeciw i wszystkie zbędne pytania.

***

Eamane była szybka, silna i wytrzymała. Była zawodowcem. Od lat wykańczała ludzi na zlecenie, nie bacząc na przeszkody i dostępne środki. Czy miała z nią jakieś szanse? Nawet jeśli, to chyba niewielkie. Szabla, którą tak ściskała w ręku była źle wyważona, za długa, a inkrustowana rękojeść bardziej przeszkadzała niż pomagała. Obserwowały się wzajemnie i Kariana wiedziała, że Eamane również szacuje jej siły. Nie mogła znieść tego napięcia, ani czujnego wzroku najemniczki. Chciała powiedzieć: „Dobra Em, dajmy sobie z tym spokój, to przecież idiotyczne”, zamiast tego zrobiła dwa szybkie kroki w przód i zamachnęła się szablą. Kobieta uchyliła się prędko, celując w jej żebra. Kątem oka wychwyciła ostrzegawczy błysk jakiegoś ostrza. Uskoczyła w ostatnim możliwym momencie, czując że coś rozpruło jej szatę pod pachą i zostawiło piekącą ranę. Nie zdążyła się temu przyjrzeć, bo Eamane znów była przy niej. Sztylet miał dłuższą niż zwykle klingę i wyglądał solidnie, ale szabla zdołała go zatrzymać. Patrzyły na siebie, mocując się dłuższą chwilę, aż w końcu odskoczyły. Kariana splunęła na ziemię, a Eamane zręcznie obróciła sztylet w dłoni.
- Już zmęczona?
Dopiero się rozgrzewam– zacisnęła zęby i zaatakowała znowu. Eamane bez wysiłku odgięła się do tyłu. Zanim wiedźma połapała się w sytuacji, otrzymała cios łokciem i kopniaka, który posłał ją na ścianę zaułka. Uniosła ostrze w ostatniej chwili, parując broń najemniczki. Kopnęła kobietę ciężkim drewnianym sandałem w biodro i korzystając z okazji, że na chwilę straciła równowagę, cięła ją po ramieniu. Eamane, lekko utykając, odsunęła się. Czerwona kreska na barku powiększała się.
- W środku jest Marcellus. Jego też zabijesz?
- Może. Jeśli będzie się stawiał.
To wystarczyło Karianie za odpowiedź. Ponownie ruszyła na dawną znajomą z nieco szalonym uśmiechem. Zmusiła Eamane do ustawicznego cofania się, nie pozostawiając kobiecie ani chwili na kontrę. Wszystkie jej myśli skupiły się w jeden punkt na końcu ostrza szabli. Najemniczka dzielnie się broniła, ale nie miała zbyt wielkiego pola manewru. Czekała na okazję, a Kariana szybko jej ją podarowała. Zrobiła spory zamach, który w innych okolicznościach spokojnie mógłby ją pozbawić głowy. Eamane niemal usiadła, wypychając ostrze ku górze i czując jak jeszcze raz ześlizguje się po żebrach wiedźmy, a ona sama znowu bierze zamach. Najemniczka szybko skoczyła na równe nogi, poczuła zimną stal i niemal natychmiast upadła twarzą do ziemi. Ból w plecach był niewyobrażalny, nie pozwalał zebrać myśli, zacierał i tak już ciemne kontury.
Kariana stała na chwiejnych nogach, ocierając szablę o skraj szaty. Krwawiła z obu stron korpusu, a ręce nieco jej drżały.
- Długo tam stoisz? – rzuciła w stronę drzwi od lecznicy.
Twarz wampira skrywał cień, ale ton głosu wskazywał, że jest przejęty. Nie przypuszczał, że kiedykolwiek zobaczy Karianę mordującą kogoś. I to nie jego.
- Od początku.
Spojrzał na ciało najemniczki, tej samej, która – jak przypuszczał - w domu Zgniłego Chłopca uratowała mu skórę. Wzrost, kolor włosów i postura zgadzały się, ale musiał wiedzieć na pewno.
- Wynajęłaś ją, żeby mi pomogła. Dlaczego?
Dopiero wtedy kobieta na niego spojrzała. Wyglądała na umęczoną.
- Miałam pozwolić, żeby Vince cię zabił? Za mało ci jeszcze w życiu dokopałam?
- A od kiedy ja żyję? Skonfrontuj się w końcu z rzeczywistością – mruknął schodząc do niej po schodkach.
W pierwszym niezrozumiałym odruchu Kariana drgnęła lekko, bo myślała że Marcellus chce ją objąć. Mężczyzna litościwie nie skomentował tego faktu. Zamiast tego, minął ją i wziął ciało najemniczki w ramiona.
- Musimy pozbyć się trupa – powiedział spoglądając na kobietę przez ramię. – Póki co musi nam starczyć moja piwnica. Mam nadzieję, że porządnie ją zabiłaś i nie wstanie jako zombie. Ostatnio mam z nimi same zmartwienia.

***

- Pani Isilro, jest pani pewna, że wie co robi? – zapytał Hanuka szeptem.
„Nie” – brzmiałaby odpowiedź, gdyby miała mówić szczerze. Uśmiechnęła się jednak i pogłaskała po głowie młodego wilkołaka.
- Tak. Zaufaj mi – zwróciła twarz ku generałowi. – Amral, zapal lampiony.
Mężczyzna wzniecił za pomocą magii trzy pełgające ogniki wewnątrz przeszklonych lampek, po jednej dla każdego. Razem weszli do zamkowego skarbca, pełnego stosów złota, drogocennych klejnotów, starej broni i worów wypełnionych egzotycznymi przyprawami. Wśród tego bogactwa spoczywał sarkofag Shitsuena, piękny i złowrogi.
Hanuka na jego widok cofnął się bezwiednie, wpadając plecami na Amrala. Generał uśmiechnął się do niego półgębkiem.
- Już nie jesteś taki chojrak, co?
Wilkołak zrobił obrażoną minę i poprawił swoją kamizelkę.
- To poważna sprawa. Tylko debil by się nie dygał – powiedział tonem jasno sugerującym, kto w tym towarzystwie jest owym debilem. – Nie wolno lekceważyć mocy Shitsuena.
- Nikt kto znajduje skarbcu z pewnością jej nie lekceważy – odezwała się Ninde. Blask lampy oświetlał jej twarz od dołu, upodobniając ją do zjawy. - Ale wyrządziła już wystarczająco dużo szkód.
Oddała swoją lampę w ręce wilkołaka. Sięgnęła do skórzanego woreczka, który miała zawiązany pod szyją. Obeszła sarkofag wolnym krokiem, sypiąc za sobą ścieżkę z czegoś, co na pierwszy rzut oka przypominało sól. Szeptała do siebie słowa w języku, którego obaj jej towarzysze nie znali. Przywodził na myśl śpiew strumienia i tchnienie wiatru w rozkołysanych trawach. Gdy sól złączyła się w okrąg, elfka zatrzymała się, podziwiając efekt. Może to kwestia słabego oświetlenia, ale proszek na posadzce zdawał się lekko fosforyzować.
- Potrzebujemy ognia – powiedziała cicho.
Obaj wyjęli świeczki ze swoich lampek, osłaniając płomienie dłońmi. Wszyscy stanęli wokół sarkofagu tworząc trójkąt.
- Na mój znak – gdy ów nastąpił przyłożyli jednocześnie świeczki do substancji na podłodze.
Magiczna sól, czymkolwiek była, momentalnie zajęła się ogniem, tworząc skwierczący okrąg. Od zwykłego ogniska różnił go kolor – płomienie miały chłodną błękitno-turkusową barwę, jak morze w ciepłych krainach. Zabrakło też normalnego w takiej sytuacji dymu i ciepła, które powinno ich ogarnąć. Hanuka wydał z siebie westchnienie. Okrąg zaciskał się wokół sarkofagu jak pętla, aż dotarł do inkrustowanych ścianek. Czarna powierzchnia artefaktu zmarszczyła się jak wosk. Nagle, zupełnie irracjonalnie i bez większego sensu, zapragnął wskoczyć w ogień i ratować sarkofag. Był taki piękny, taki cenny, ta moc…
Nie – to był głos Ninde rozlegający się bezpośrednio w jego głowie, z pominięciem uszu. Zmusił się, żeby oderwać wzrok od płomieni i popatrzeć na elfkę, czując jak rumieniec wstydu czerwieni mu policzki. – Sarkofag walczy, nie daj mu się zwieść. Pamiętaj dlaczego to robisz. To pomaga.
Hanuka skinął lekko głową, odwracając spojrzenie od kobiety. Myślał o swoim panu, który chciał podpalić świat, a potem siedzieć na swoim tronie wśród popiołów i krwi. Myślał o wszystkich rzeczach, których nie chciał robić, o każdym razie gdy posikał się ze strachu, o każdej egzekucji której był świadkiem. Zacisnął dłonie w pieści. Tak, to pomagało. Wspomnienie każdej ohydy bolało, ale przynajmniej pozwalało odseparować się od podszeptów sarkofagu. Wpatrywał się w niego z zimną nienawiścią, wsłuchując się w syk płomieni, niezwykle podobny do jęku.
Dopiero potem, gdy już było po wszystkim, zastanowił się o czym myślała Ninde Isilra, gdy ta przeklęta trumna próbowała ich omamić. Z jakiegoś powodu wydało mu się to ważne.

***

Lukan zamknął za sobą drzwi do lochu i obrzucił wiedźmę uważnym spojrzeniem.
- Dobra. Rozbieraj się.
Kariana zamrugała z głupawym wyrazem twarzy.
- Rozebrać się?– powtórzyła, jakby nie zrozumiała i sens słów dotarł do niej z opóźnieniem. Wyciągnęła przed siebie szablę - Chyba cię pogrzało, ty niewydarzony krwiopijco!
Mężczyzna wsadził ręce w kieszenie i wzruszył ramionami.
- Jesteś chodzącym dowodem na to, że długotrwała abstynencja szkodzi na logiczne myślenie – kąciki ust uniosły mu się w złośliwym uśmiechu. – Krwawisz, złotko, i brudzisz mi podłogę. Pomyśl o Cyriatanie, który będzie to musiał posprzątać rano. Trzeba cię pozaszywać.
Kobieta bardzo powoli uniosła oba ramiona spoglądając niepewnie na dwie rany, z których krew kapała na posadzkę. Odłożyła szablę na najbliższe łóżko i powoli zaczęła rozsupływać pasek przytrzymujący górną część jej szaty, mając przy tym cierpiętniczy wyraz twarzy.
- Oddaję się w pańskie ręce, panie doktorze.
Posadził ją na stołku, na którym wcześniej przysypiała, oczyścił oba zranienia, założył opatrunek na to, które nie wymagało szwów i przygotował sobie igłę z nitką. Robił to wszystko bez zastanawiania, tak jak tysiące razy wcześniej z pacjentami, których twarzy i imion już nie pamiętał. Lukan-wampir i Lukan-wzgardzony- amant musieli ustąpić miejsca Lukanowi-lekarzowi, zbyt skupionemu na zadaniu by roztrząsać inne sprawy. Gdyby tylko…
- Po co się tak trzęsiesz? Już jadłem. Nie ugryzę cię.
- Masz zimne ręce – poskarżyła się.
- Bo jestem zimnym draniem. Mogę na nie nachuchać, jeśli ci to w czymś pomoże.
Wrócił do szycia, marszcząc czoło. Skończył szew pętelką, zamocował drugi opatrunek i dopiero gdy robota była skończona, zaryzykował spojrzenie na nią, a kiedy napotkał jej wzrok, dziwnie się spłoszył. Jej oczy… to już nie był wzrok jakim obdarza się upierdliwego wariata, ani wzrok kogoś kto przykopie ci, bo podszedłeś za blisko.
- Nie jesteś.
- Proszę?
- Nie jesteś zimnym draniem – wyjaśniła cierpliwie, ale jej blade wargi ledwo się poruszały, tak że musiał się nad nią nachylić żeby cokolwiek usłyszeć. Szept wiedźmy łaskotał go w ucho. – Nie daj sobie wmawiać głupot, Lukan. Jesteś czymś znacznie więcej.
Próbował sobie przypomnieć kiedy ostatnio był tak blisko niej, ale nie umiał. Może nigdy? Przełknął ślinę. Te oczy, tak blisko… Wystarczyło tylko odrobinę zbliżyć swoją twarz, tak jak teraz i tylko lekko przekręcić głowę w bok…
„ŁUP, ŁUP, ŁUP!” – załomotano do drzwi i usłyszeli wrzask Hanuki:
- Otwieraj konowale! Nadchodzi odsiecz!
Hałas zbudził Riiko, który wciąż wystraszony po przebytych perypetiach, od razu się rozpłakał.
Lukan cofnął się z sardonicznym uśmiechem kogoś, kto spodziewał się takiego pstryczka w nos od Złośliwego Losu. W końcu byli kolegami nie od dziś.

***

- Więcej was matka nie miała? – zapytał stojąc w drzwiach i z obojętnością woźnego w burdelu, przyglądał się pochodowi, który napełniał jego lecznicę.
Ninde, Amral, Hanuka, dwie Amazonki i Cyriatan, którego zgarnęli z urodzin Sierżanta, w stanie cokolwiek nietrzeźwym – wszyscy oni po kolei rozsiadali się wokół na wolnych łóżkach, wymieniając uwagi na temat wystroju, dowcipkując i zachowując się jakby wpadli na piknik.
- Blondi, dobre wieści: jeden sarkofag z głowy – Hanuka wskoczył na posłanie Riiko, gdzie Kariana siedziała po turecku, trzymając łkającego chłopca w objęciach.
- Żartujesz?
- Nie-e. Podziękuj pani Isilrze – wskazał dłonią na Makoto, która skłoniła głowę z uśmiechem.
Wiedźma patrzyła na władczynię wzrokiem w którym niedowierzanie wciąż walczyło o lepsze z nadzieją. Elfka lekko przechyliła się ze swojego miejsca i ścisnęła jej dłoń.
- Wiem, że to nie będzie łatwe, ale chcę wam pomóc go zniszczyć. Przywrócimy Nograda.
Kariana odwzajemniła ten uścisk.
- „Nie będzie łatwe” to za mało powiedziane. Pakujemy się po uszy w gówno i robimy przysiady – efekt tej złowieszczej deklaracji popsuł fakt, że miała minę jakby o niczym innym nie marzyła. – Mamy już jakiś plan, czy stare, dobre „wchodzimy-rąbiemy-wychodzimy” nadal aktualne?
- Zaskoczę cię. Istnieje wstępny plan a nawet pretekst, który pozwoli nam wszystkim zjawić się w Fuzen, nie wzbudzając podejrzeń Władcy Wampirów. Amral nawet przygotował strategię. Słuchaj…
Lukan nie siedział na żadnym z łóżek, tylko opierał się o jeden z filarów, kryjąc głowę w cieniu. Zbliżał się świt. Niebo za prostokątnymi oknami powoli nabierało różowo-fioletowej barwy. Kolejny cudowny dzień w piekle. Nie miał ochoty wysłuchiwać planu Ninde, jak genialny by on nie był. Uznał, że skoro Cyriatan jest już na posterunku, może się dyskretnie wymknąć. Stał już przy drzwiach wyjściowych, miał klamkę w ręku i już-już jedną nogą był na zewnątrz, gdy elfka zarejestrowała jego próbę ucieczki.
- Lukan? Dokąd idziesz?
- Napić się – odparł zgodnie z prawdą. – Kiedy już skończycie konferencję „Jak zbawić Nograda”, pomóżcie posprzątać Cyriusowi i zamknijcie za sobą drzwi. Paa!
Wyszedł na zewnątrz, szybciej niż ktokolwiek zdołałby to zarejestrować i z rękami w kieszeni skierował się ku „Pij z głową”, mając nadzieję że uda mu się wychylić jeszcze jakiś kielich za zdrowie Sierżanta. A najlepiej dziesięć.

***

- Ja z nim porozmawiam – Ninde wstała ze swojego miejsca, wygładzając szatę i raźno ruszyła w ślady wampira. Pozostali obecni w lecznicy spoglądali na siebie z pewnym wahaniem.
- Myślicie, że oni kiedyś coś teges, on jest zazdrosny, a ona musi go teraz błagać o pomoc? – zasugerował Hanuka, drapiąc się za uchem.
Kariana wywróciła oczami, a Amral lekko trzepnął wilkołaka w tył głowy.
Elfkę jednak ominęła ta scena. Podkasując skraj białej sukienki, biegła za lekarzem aż w końcu dostrzegła go na końcu ulicy. Zrównali się i teraz szli ramię w ramię. Lukan poświęcił jej jedno pytające spojrzenie.
- Idę z tobą. Też chętnie się napiję – powiedziała lekkim tonem.
- Och, oczywiście.
Kiedy dotarli pod zielone drzwi „Pij z głową” okazało się, że lokal był już zamknięty, a po urodzinach Sierżanta nie został nawet ślad. Zirytowany mężczyzna obrócił się na pięcie kierując się ku całodobowemu okienku z ważonym piwem. Ninde wciąż dreptała u jego boku, niczym wierny psiak.
- Nie pomogę wam – warknął, chcąc się jej jakoś pozbyć. – Mam gdzieś Nograda i jego mroczne alter-ego. Mam gdzieś całe Fuzen, sarkofagi, genialne dzieci, plan ratunkowy, to że ona znowu z nim odejdzie, wilkołaki, skrytobójców, wszystko! Mam. To. Gdzieś.
Władczyni wzruszyła ramionami.
- W porządku. Ja tylko chcę się z tobą napić – wskazała palcem na budynek z czerwonym daszkiem i drewnianym szyldem w kształcie kufla. – Myślisz, że tam dają dobre piwo?
Lukan zamknął oczy i policzył do dziesięciu, chcą stłumić w sobie rządzę krzyku i mordu. Kiedy otworzył je z powrotem, Ninde już płaciła zaspanemu chłopakowi w okienku za dwa cynowe kufle pienistego jasnego. Usiedli obok siebie na schodach czyjegoś domu, w milczeniu racząc się kwaskowym darem pszenicy. Elfka pierwsza przerwała ciszę.
- Uwierzyłbyś, gdybym ci powiedziała, że jest coś czego wstydzę się sama przed sobą?
- Święta Ninde, matka lossehelińskich sierot i ubogich? Nie.
Uśmiechnęła się z goryczą, choć równie dobrze mogło jej nie smakować kupione piwo.
- A jednak… - w zamyśleniu rysowała palcem po kuflu. - Wydawało mi się, że to świetny pomysł pojechać do Leśnych Elfów, po wojnie z Nieumarłymi. Byłam wykończona knowaniami Ailster, strajkami, amnezją Nograda, ciągłym niepokojem, groźbami Adei i Malakiana. To miało być raptem parę dni na odzyskanie sił, z których zrobiło się nagle kilkanaście tygodni. Miałam nawet taki moment, gdy pomyślałam „Nie wrócę. Poradzą sobie beze mnie”. Jaka Władczyni tak robi? Otóż podpowiem ci: kiepska.
- Znałem kilka gorszych – przyznał. – Byłaś w dołku, wszystko zwaliło ci się na głowę, zdarza się najlepszym.
- Kiedy wreszcie powróciłam wcale nie było lepiej. Problemy mają to do siebie, że nie znikają, gdy udaje się, że ich nie ma. Co prawda znikła anarchia, odeszli Nieumarli, ale w Cytadeli panowały rządy twardej ręki, moja przyjaciółka żywiła do mnie urazę, mój przyjaciel cierpiał dlatego, że chciał pomóc mojemu miastu, a mężczyzna na którym mi zależało zabił w sobie wszystkie uczucia i zagarnął mój tron. To jednak nie było najgorsze. Najgorsze było, gdy opuściłam gardę i dałam mu odjechać.
Lukan milczał, gdyż czuł się równie winny co Mako. Nie chciał tego głupiego spisku regencyjnego ani żadnego z jego przykrych następstw. Elfka wciąż rysowała palcem po kuflu. Nie wydawała się tak opanowana i rozważna jak zawsze. Przypuszczał, że jest jednym z nielicznych, który oglądał smutne oblicze Władczyni i być może jedynym który oglądał ją z poza zasłony dostojeństwa.
- Nograd i ja… Cóż, nie pasowaliśmy do siebie. To w żadnym razie nie zmienia moich uczuć do niego. Nie sposób nad nimi panować, prawda? A mimo to pozwoliłam by oddano go Shitsuenowi, pozwoliłam mu odjechać i pozwoliłam mu siać grozę na całym kontynencie. Nie zawalczyłam o niego, chociaż powinnam. Okopałam się za murem powinności, własnej dumy i źle pojmowanego honoru. Przez trzy lata słowem nie zająknęłam się na jego temat, tak jakby przestał istnieć. W moim idealnym świecie nie było miejsca na zranione serce. Teraz mam szansę to naprawić.
- I dlatego rzucasz się na główkę do pustego basenu?
- Tak – skinęła głową, wyglądając przy tym jak mała dziewczynka. – Jednak bardzo się tego boję. Potrzebuję, żeby ktoś był wtedy u mojego boku i powiedział: „Dasz radę, dziewczyno!”, a może nawet lekko popchnął. Lukan, chciałabym, żebyś był taką osobą. Miej sobie wszystko gdzieś, ale nie mnie. Proszę.
Mężczyzna odchylił głowę do tyłu i oparł ją o czyjeś drzwi. Mógł bezczelnie poklepać ją po plecach, zapewnić ją o swojej pomocy i uciec przy pierwszej nadarzającej się okazji, mógł zostawić ją bez słowa, albo powiedzieć o kilka słów za dużo. Mógł. Wyobrażał sobie rozmaite rozwiązania, które potwierdziłby że jest zgorzkniałym, nic nie wartym draniem i może wtedy wszyscy zostawiliby go w spokoju. Milczenie przedłużało się. Ninde wiedząc co to oznacza, wstała ze schodków i odstawiła kufel.
- Rozumiem. To nie jest twoja walka – powiedziała spokojnie. – Do niczego nie będę cię zmuszać. Gdybyś czegoś potrzebował, wiesz gdzie mnie szukać.
- Zaczekaj – mruknął. Przejechał dłonią po twarzy. - Niech będzie. Pewnie nasypałaś mi czegoś do piwa, albo już całkiem upadłem na głowę, ale zgadzam się. Pomogę ci. Ostatni raz – ostrzegawczo uniósł palec na wysokość jej twarzy – i wypraszam sobie wpadanie w objęcia, podskoki z radości, śmiech, łzy oraz śmiech przez łzy. Zachowaj trochę powagi, do licha Mako, wybieramy się na misję samobójczą!
Ninde Isilra zwróciła ku niemu twarz, na której znów gościła pogodna mina. Stanęła na palcach i zrobiła coś, czego zupełnie się nie spodziewał – pocałowała go w policzek.
-Dziękuję.
Powinienem był ją jeszcze poprosić o jakąś ulgę podatkową na lecznicy. W tym stanie na pewno by się zgodziła – gderał sobie, gdy szedł za nią z powrotem w duszny mrok szpitala, gdzie nie czekało na niego nic dobrego.

Powrót do góry Zobacz profil autora
Kariana
Pełnoetatowa (nie)Wredna (pseudo)Wiedźma



Dołączył: 12 Cze 2006
Posty: 2464
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Tam gdzie diabeł mówi dobranoc

PostWysłany: Sob 12:24, 04 Lip 2015    Temat postu:
 
Part 5 „Chcesz pokoju – szykuj się do wojny”

Jezioro nie wyglądało już tak miło i czarownie, jak zapamiętała. Z powodu suszy, połowa wody wyschła, zostawiając brązowy pas popękanego błota, trawa spłowiała, drzewa o pożółkłych liściach nie dawały wcale cienia. Amral chwilę obracał w palcach kamyk, nim rzucił go do zbiornika z głuchym „blop!”.
- Pamiętasz jak kiedyś tu przyszliśmy po pijaku? Wyczarowaliśmy takie dwie ośmiornice i one…
- Pamiętam – starała powstrzymać się od chichotu. Szturchnęła go pięścią w ramię. – Jestem siwa, ale nie stara i nie mam sklerozy.
Przez chwilę próbowała przywołać to uczucie kiedy wódka szumi ci w głowie, a obok masz przyjaciół gotowych na każdy wygłup. Szybko je w sobie zdusiła.
- Wrócisz do Losse, kiedy to wszystko się skończy? – zapytał, żeby przerwać ciszę, która zaległa między nimi. Rzucił kolejnym kamieniem w mętne lustro wody.
Wzruszyła ramionami.
- Najpierw chciałabym doczekać tego końca. Pani Kirai w takich sytuacjach zwykła mówić: „I tak wygramy. Tak zawsze jest w bajkach o księżniczkach”, tylko że jakoś, kurde, żadne z nas nie jest księżniczką. Nie chcę wybiegać myślą w przyszłość, Amral. Za bardzo się boję, że się znowu nie uda.
- Uda się. Przebiorę się za księżniczkę, co to dla mnie? Twoją babcią już byłem – zauważył cicho.
Kariana niezwykle wygadana jeśli chodzi o ubliżanie i sarkastyczne uwagi, traciła swoją swadę gdy przyszło rozmawiać o uczuciach. Popatrzyła na Amrala i znowu uderzyła go pięścią w ramię. Z całej siły.
- Żeby zostać księżniczką, musiałbyś najpierw ogolić te swoje chude golenie, kochanie – co w jej języku oznaczało tyle, co „dziękuję”.

***

- Naprawdę musisz jechać? – zapytała Aimee nadąsanym głosem.
Odpowiedziała to samo co wcześniej Shaitanie, Zygiemu, Dowódczyni Amazonek, Lukanowi i sobie samej, gdy dopadały ją wątpliwości.
- Muszę i chcę.

***

Kiedy już nie dało się dłużej odciągać tej rozmowy, Lukan zmusił się żeby odciągnąć Sierżanta na bok w czasie jednego z nocnych dyżurów.
- Muszę wyjechać na jakiś czas. Zajmiecie się tym cyrkiem pod moją nieobecność? – zapytał prosto z mostu.
Dobroduszna twarz starego demona wygładziła się w wyrazie zaskoczenia.
- Mnie to wszystko za jedno, mogę chwilę porządzić, ale czemu ty chcesz wyjechać, a? Przecie Zgniłek już piach gryzie, nie ma się czego bać.
W ten oto sposób Lukan dowiedział się o śmierci swojego ostatniego krewnego ze starożytnego rodu Marcellusów.

***

Hanuka potrząsnął głową i rozmasował sobie skronie.
- Jeszcze raz, chłopaku. Shitsuen. Sposób na zniszczenie.
Mały Riiko zerknął na niego z nad swojej kolorowanki pełnej czerwonych postaci, czarnych kwiatów i dziur w miejscu, gdzie powinny znajdować się oczy. Ściskając w rączce kredkę, recytował monotonnym głosem:
- Shitsuen. Demon drugiej klasy, należący do trzeciego kręgu nieumarłych. Szczególnie duży ośrodek kultu w krainie Fuzen…
Wilkołak zacisnął zęby.
- Jeszcze raz.

***

Żeby ten parszywy korytarz nie znajdował się na piątej kondygnacji, Lukan najchętniej wyskoczyłby przez okno, unikając spotkania z nią twarzą w twarz. Co gorsza, Zamek Królewski nie przewidywał też na tym piętrze żadnych nisz ze zbrojami, za którymi można byłoby się schować. Kulał więc w jej kierunku, z rękami w kieszeni, starając się patrzeć tylko na podłogę. Szła energicznym krokiem, powiewając czerwoną szatą. Mały Riiko dreptał pośpiesznie u jej boku.
- Zombie? – rzuciła w jego kierunku obojętnym głosem.
Zaprzeczył ruchem głowy. Eamane pozostała tak martwa, jak się dało.
Skinęła i może nawet lekko się do niego uśmiechnęła, nie był pewny, bo nie patrzył.

***

- Jeżeli ustawimy piechotę tu… - figurka żołnierza spoczęła na miejscu Zielonej Doliny, wśród kilku innych. – a… łuczników tam… - Amral podrapał się po podbródku. - … to, drodzy państwo, nadal jesteśmy w czarnej dupie.

***

Kariana czuła nadchodzącą migrenę. Kiedyś często powtarzała sobie, że wiara w cuda jest zdradą dla poszanowania własnych umiejętności. Teraz chętnie kopnęłaby samą siebie za wygadywanie takich głodnych kawałków. Modliła się o cud, wzywając na pomoc wszystkich bogów, w których nie wierzyła.
- Riiko, moje małe, popaprane wampirzątko, powiedz ty mi, co ja mam z tobą zrobić?
Chłopiec zamrugał z zaskoczeniem. Nie znał odpowiedzi. Nie było jej w żadnej książce.

***

Apartament Ninde bardziej przypominał bibliotekę pełną regałów i sof jakby stworzonych by spędzić popołudnie nad dobrą książką i kubkiem herbaty. Dziś jednak uporządkowanemu pokojowi bliżej było do studenckiego akademika na dzień przed egzaminem. Pootwierane na chybił trafił woluminy piętrzyły się na wielkim stole i na podłodze. Poskręcane rolki zwojów przypominały skóry zrzucane przez węże. Pojedyncze luźne kartki, zapisane pochyłym pismem elfki, fruwały niesione przez wiatr ciągnący od drzwi na balkon. Sama Władczyni siedziała w jednym z foteli, kartkując ze znużeniem „Mroczy Demonariusz” autorstwa niejakiego T. Enebrisa. Uniosła na chwilę głowę z nad książki, żeby coś powiedzieć, ale zamilkła. Riiko usnął w pozycji półsiedzącej, ściskając w rączce zwój, który wcześniej przeglądał. Ninde po raz kolejny zaskoczyło jak cichy był ten chłopiec. Kiedy Kariana przyprowadziła go popołudniu, wymawiając się bólem głowy i koniecznością złożenia meldunku Władcy Wampirów, nie mogła przypuszczać, że tak szybko nawiąże się między nimi nić porozumienia. Była w nim jakaś niewinność i delikatność, nie naruszona jeszcze przez wszystkie nieszczęścia i ogrom wiedzy, którą posiadał. W pewien sposób przypominał jej Yarei.
Na wspomnienie o córce Nograda, czoło elfki przecięła pojedyncza zmarszczka. Słodka Yarei, tak niepodobna do żadnego ze swoich rodziców. Żałowała, że nie była w stanie ocalić dziewczynki. Mimowolnie przypomniała sobie feralny pojedynek na dziedzińcu z Ailster Fuzen. „Kwadrans do rozpadu… dziesięć minut do rozpadu, pięć minut do rozpadu…”, jej słodki uśmiech na pożegnanie, zamaskowanego Shitsuena i berło wycelowane w dziewczynkę. Obiecała sobie, że nie pozwoli aby małego wampira spotkał podobny los.
„Demonariusz” nagle wypadł jej z dłoni i spadł na podłogę z głuchym łoskotem. Już była przy chłopcu, potrząsając lekko jego ramionkiem.
- Riiko, berło Shitsuena, co o nim wiesz?
Głowa chłopca uniosła się nieco i różnokolorowe oczy popatrzyły na nią w lekkim zamroczeniu.
- Berło Shitsuena. Dawna pieśń ze Sythlenu, pierwsze wzmianki z początku ósmego stulecia, autor nieznany.
Ninde skinęła głową.
- Jak brzmią słowa?
Riiko zapatrzył się w jakiś punkt na ścianie i począł mówić tym samym monotonnym głosem:

I serce starego lasu przemówiło!
Rozbłysło jego szkarłatne berło
Ogień burz i sztormów przemówiło
Wśród wichrów.
Ku sarkofagowi, byś ożył!
Nienawistną pieśń śpiewam wśród drzew
Skąpanych w wilczych cieniach
By splątała niewierne serca
By rozbrzmiała po raz wtóry i głosiła Jego moc!
W krwawym berle...Jego moc!
W chłodzie w nienawiści w gniewie
Ona jest dla Ciebie panie wojny!
Byś był mym gniewem, mym ogniem
Purpurowym blaskiem wśród wichrów
Ja powrót Twój głosząc
Gdyż nadszedł dzień byś powrócił
Z sarkofagu wychynął

Ninde lekko cofnęła się od chłopca, trawiąc usłyszane przed chwilą słowa. Riiko próbował się do niej uśmiechnąć, ale nie dostrzegła tego. Jej usta poruszały się bezwiednie, próbując odtworzyć wersy pieśni. Serce w jej piersi zabiło mocniej. Najwyraźniej, zupełnie przypadkowo, znalazła sposób na zniszczenie Shitsuena.

***

- Ninde Isilra? Tutaj? – zdziwił się Pan Fuzen. – Czy to mój drobny podarek skłonił ją do złożenia wizyty?
Kariana wzruszyła lekko ramionami, próbując przy tym nadać swojej twarzy wyraz idealnej obojętności.
- Możliwe. Osobiście uważam, że powinien ją Pan sam o to spytać, kiedy już się zjawi.
W lustrze jak zwykle odbijała się tylko szara poświata, ale wiedźma była gotowa założyć się o własną głowę, że Władca Wampirów wiele kilometrów stąd, właśnie składa dłonie w trójkąt na wysokości swoich ust i namyśla się.
- Z pewnością to zrobię – zapewnił ją swoim cichym, posykującym głosem. – Ale wietrzę w tym jakiś podstęp… A propos: jak Marcellus?
- Zjawi się z nią w Fuzen.
- Nie mogę się doczekać.


***

Hanuka raźno wskoczył na swojego konia, zmuszając go do tańca w miejscu. Biała Dama jeszcze obróciła się w siodle, spoglądając zmęczonym wzrokiem na zarys Cytadeli, i dała znak do odjazdu. Opuszczali Lossehelin nie żegnani przez nikogo, niemal tak samo jak wtedy gdy trzy lata temu wiedźma zostawiła wszystko by służyć Władcy Wampirów. Przez chwilę zastanawiała się czy jeszcze kiedykolwiek będzie miała szansę wróci do tego miasta.
- Nie powinniśmy zostawiać im dzieciaka – mruknął wilkołak, gdy znaleźli się już na rogatkach. – Hrabia Abu-Zabi tak łatwo go nie odpuści… no i czułbym się pewniej, gdyby był z nami. Trochę przyzwyczaiłem się do tej paskudy.
- Ja też – przyznała po chwili wahania. Hanuka był jej partnerem w zbrodni, ale nigdy się nie lubili, a już na pewno nie zwierzali się sobie. Najwyraźniej perspektywa zniszczenia ich wspólnego pana, sprawiła, że zawiązywała się między nimi cienka nić sympatii. – Jednak jakby nie patrzeć, kto jak nie Mako zapewni mu opiekę? Jaśnie Hrabia nie odważy się na otwarte działanie w stosunku do Władczyni. Tacy jak on czekają aż sprawa przycichnie i dopiero wtedy uderzają znienacka.
- Niech no tylko spróbuje – powiedział wojowniczo. – Wyrwę mu serce i zeżrę na jego oczach.
Kariana uśmiechnęła się złośliwie.
- On nie ma serca.
- Wyrwę mu coś innego.
Zdążyli opuścić mury miasta, minąć ciemną linię świerkowego lasu i skierować się na północ. Było gorąco. Upał skutecznie przegnał karawany handlowe, chłopów ruszających na pola i wędrownych bumelantów. Jechali pustą, piaszczystą drogą, nie napotkawszy ani jednej żywej duszy. Wilkołak milczał przez cały ten czas, nim znowu się odezwał. – Blondi?
- Yhm? – burknęła, gdyż wyrwał ją z jej własnych, ponurych rozmyślań.
- Czy ty nie masz cykora?
Popatrzyła na niego uważnie. Wiedziała o czym mówi, nie musiała nawet sięgać do jego umysłu. Jego pobladła, jeszcze dziecięca buzia i zaciśnięte zęby, starczyły za tysiąc słów. To co zamierzali zrobić było szaleństwem. Nazywajmy rzeczy po imieniu. Zwykłym wariactwem, w które rozpaczliwie chcieli uwierzyć, brzytwą, którą należało chwycić, bo wir już wciągał pod wodę.
- Nie – pokręciła głową. – Jestem przerażona.

***

Ostatnią noc przed wyjazdem do Fuzen, Lukan spędził na Zamku, w pokoju gościnnym, który Ninde zostawiła mu do dyspozycji. Bezskutecznie próbował zmusić się do spania, przyszył sobie guzik do koszuli, przejrzał bez większego zainteresowania książki przyniesione z biblioteki, starannie się ogolił, wypastował buty, ćwiczył rzucanie sztyletem do poduszki, znowu próbował się przespać, aż wreszcie machnął na to wszystko ręką i wyszedł się przejść po zamkowych korytarzach. Sam nie wiedząc, czego właściwie szuka, wędrował po blankach jak jakiś upiór. Biorąc pod uwagę, że był poddenerwowany, głodny i marzył o świeżej krwi, którą mógłby wyssać wprost z czyjejś ciepłej szyi, porównanie było całkiem uzasadnione. Mieszkańcy zamku w większości spali. Natknął się wprawdzie na kilka Amazonek, patrolujących budynek, ale uznał, że nie będzie podjadał służby swojej gospodyni. Nie tak wychowali go rodzice. Był już nawet gotów wyskoczyć na miasto i przydybać w bramie pierwszego lepszego łotrzyka, gdy jego wzrok padł na balkon, gdzie Ninde hodowała swoje ulubione orchidee. Był na nim Riiko. Nieco zaciekawiony, doszedł do końca blank i z rękami w kieszeniach, przeleciał nad barierką. Chłopiec siedział po turecku między dwiema glinianymi donicami, w których rosły karłowate palmy. W dłoni trzymał jeden ze swoich termosów.
- Dobry wieczór, młody wampirze. Jak zdrowie? – zagaił uprzejmie.
Riiko uniósł na niego pytający wzrok.
- Pan doktor. Dziękuję, miewam się już lepiej.
- Kolacja? – wskazał podbródkiem na termos.
- Śniadanie. Dopiero wstałem – najwidoczniej kilka dni spokoju, dobrze mu się przysłużyły. Wydawał się spokojniejszy, zdrowszy i trochę bardziej podobny do zwykłego chłopca. Wyciągnął termos w stronę Marcellusa. – Zechce się pan poczęstować? Trochę zostało.
Nie była to ciepła, jędrna szyjka, na którą miał ochotę, ale darowanemu osoczu nie należy mówić z miejsca nie. Lukan otworzył sobie naczynie i powąchał zawartość.
- Nie jest wilkołacza? Mam wybredne podniebienie, sam rozumiesz.
Chłopak zaprzeczył, więc przysiadł obok niego i pociągnął długi łyk. Smakowało mu. Przypominało trochę wiśniówkę z odrobiną pieprzu, tylko że bez procentów.
Lekarz rozglądał się po balkonie, choć uczciwiej byłoby przyznać, że ów bardziej przypominał wiszący ogród. Wolną przestrzeń zajmowały egzotyczne rośliny, napełniające powietrze słodkim aromatem. Drzwi do sypialni Ninde były lekko uchylone, ale w apartamencie Władczyni nie paliło się światło. Pora była późna, przypuszczał, że elfka od dawna śpi. Nie było sensu jej przeszkadzać. To była noc dla upiorów. Wypił resztę krwi do samego końca i oddał smarkaczowi jego termos z krótkim: „Dzięki”. Nie wiedział skąd wzięła mu się ta myśl, która nagle rozbłysła w jego głowie, ale postanowił za nią pójść. Wszyscy widzieli w nim tajną broń, chodzącą encyklopedię, albo – jak Kariana i Hanuka – szansę na odkupienie. A chłopiec był przede wszystkim chłopcem. Lukan nie pamiętał swojego dzieciństwa, jednak… Wszyscy chłopcy mają jakieś marzenia, które snują na skraju ciemnej nocy.
- Mały umarlaku, myślałeś już kim chciałbyś zostać, kiedy już dorośniesz?
Riiko popatrzył na niego nieśmiało, jakby chciał się upewnić, że można zdradzić mu ten sekret.
- Wiedźminem.
Lukan najpierw spiął wszystkie mięśnie w ciele i zgromadził całą silną wolę, żeby nie parsknąć śmiechem. Wampir-wiedźmin? Dzieciak był jeszcze bardziej bezczelny niż on ze swoją lekarską karierą. Potem próbował to sobie wyobrazić i spodobało mu się. Było przewrotne, zabawne i nieco obrazoburcze.
- Oryginalna profesja – przyznał w końcu. – Skąd ten pomysł?
- Pani Kariana opowiada mi różne historie, kiedy nie mogę spać, albo gdy choruję. O syrence Okimi, o kruku Ravenie, który był zaczarowanym człowiekiem, białym domku, gdzie mieszkał duch Kajusza… Ale najbardziej lubię te o wiedźminie Neldrinie.
Kąciki ust mężczyzny uniosły się lekko. Znał większość historii i niemal wszystkich jej bohaterów. Przez chwilę miał przed oczami jakąś obmierzłą komnatę w Zamku Fuzen i zmęczoną Karianę, snującą z łagodnym uśmiechem, opowieści o dawnych przyjaciołach. Potrząsnął stanowczo głową. Nie chciał o tym myśleć.
-… miał dwa miecze, jeden srebrny na potwory i nigdy się nie bał. Chciałbym się tak nie bać.
- Strach to nic złego. Każdy ma swoje lęki, które siedzą mu na karku – wzruszył ramionami.
- Pan też? A czego pan się boi?
Lukan myślał chwilę nad jakimś zręcznym kłamstwem. Wyszczerzył kły.
- Tego, że jutro zaśpię i nie zdążę skopać tyłka Władcy Wampirów.

***

To niemal zabawne jak przewrotnie potrafią kojarzyć się różne miejsca. Górujące nad okolicą, gmaszysko Zamku Fuzen, pełne najeżonych blanek i strzelistych wież, zawsze przywoływało u Ninde nostalgiczne wspomnienia. Była tu zaledwie kilka razy, dziwnym trafem zawsze zdążając komuś na ratunek – Kirai, Nograd, Yarei, Kariana… Chciała móc powiedzieć, że i tym razem uda się, a odsiecz nadejdzie na czas.
Jej skromny orszak, przemierzał stolicę niemal w spokoju. Mimo późnego popołudnia, wciąż panował upał, a ulicami przechadzali się jedynie nieliczni mieszkańcy. Wszędzie schodzono im z drogi, choć niezbyt ochoczo. Czuła jak obserwują ją nieufne, ciekawskie oczy, skryte w ciemnościach, za oknami zabitymi deskami, z zaułków i ciemnych alej.
- Miasto duchów – zauważył Amral z wysokości swojego konia.
- Wszak mieszkają tu nieumarli.
- Nie o to mi chodziło – pokręcił głową.
Niemal na każdym mijanym placu stała rozstawiona szubienica. Wisiały na nich truchła, niemal w całości otoczone przez kruki, poczerniałe kikuty stosów wyglądały jak wypalone zapałki wetknięte w ziemię. Fuzen nigdy nie było krainą niewinności, o nie.
Odwróciła wzrok i wbiła uporczywe spojrzenie w ponurą sylwetkę Zamku. Zastanawiała się, czy tym razem misja ratunkowa nie nadchodzi o wiele za późno.

***

W Komnacie Królewskiej rozbrzmiał gong i niewidoczny herold obwieścił gromko:
- Władczyni Lossehelin, Pani Ninde Isilra!
Władca Wampirów osobiście pofatygował się by wstać ze swojego tronu i ją powitać. Prezentował się tak, jak powinien wyglądać prawdziwy władca nieumarłych – szeroki w ramionach, smukły, wiecznie młody, z cieniem okrutnego uśmiechu na ustach. W ręku trzymał swoją nieodłączną, szkarłatną laskę.
- Ninde Isilro – szepnął całując wierzch jej dłoni. – Jak minęła ci podróż?
Ten głos. Prawie można było uwierzyć, że rozmawia z dawnym Nogradem. Cofnęła rękę.
- Minęła bez najmniejszych problemów, dziękuję.
Wampir wskazał jej gestem stół w głębi Komnaty. Po jednej jego stronie stał Amral z dłonią na rękojeści miecza, po drugiej Kariana w białej szacie. Było to nieoficjalne spotkanie, więc poza ich czwórką nikogo więcej nie było w pomieszczeniu. Elfka zajęła swoje miejsce na krześle, Pan Fuzen zasiadł dokładnie naprzeciw niej. Uśmiechał się lekko, lecz jego oczy pozostały jak zwykle chytre i odrobinę zmrużone.
- Napijesz się czegoś?
- Poproszę o szklankę wody.
Kariana bez słowa podeszła do barku nalewając picie dla Władczyni i whisky z odrobiną lodu dla wampira.
Pan Fuzen rozłożył szeroko ręce w geście „co złego to nie ja” i uśmiechnął się szerzej.
- A zatem..? Co mi proponujesz, miła pani?
„Miła pani” zmarszczył lekko brwi. Oparła podbródek na złączonych dłoniach.
- Nie będę owijać w bawełnę. Przyjechałam tu z bardzo konkretną propozycją - sojusz militarny przeciwko Fijonowi. Fuzen i Lossehelin razem, jak za dawnych czasów.
Amral rozłożył na stole kolorową mapę przedstawiającą granicę trzech państw. Wyciągnął też swoje figurki formacji wojskowych i wskaźnik. Kariana wróciła z napojami dla władców. Pan Fuzen pociągnął ze swojej szklanki, z nieco rozbawioną miną.
- Sojusz powiadasz. Proszę kontynuuj, jestem ciekaw co jeszcze usłyszę.
- Jest ci wiadomym, że Fijon od wielu miesięcy naruszał granice mojego państwa i szykował się do wypowiedzenia nam wojny. W Vegbergu uznano, że neutralność Lossehelin jest przejawem słabości. Pragnę zerwać z tym wizerunkiem. Zaryzykuję i powiem, że wojna z Nieumarłymi oraz knowania twej siostry, czegoś mnie wreszcie nauczyły. Nie można cały czas być letnim i liczyć, że wszystko samo się ułoży. Nadszedł czas aby opowiedzieć się po jednej ze stron. Planuję pierwsza uderzyć na Fijon– wskazała na mapie miejsce, gdzie konkretnie - korzystając z okazji, zamieszania jakie panuje w ich krainie. Zamieszania, które de facto, zawdzięczają twojej ingerencji.
Pan Fuzen uniósł swojego drinka, jakby chciał wznieść toast na cześć elfki. Amral odchrząknął krótki i również zabrał głos.
- Nie ukrywamy, że nasze siły militarne są za słabe, żeby zaatakować ich samodzielnie. Potrzebujemy wsparcia pańskich wojsk, Panie Fuzen, co najmniej czterech dywizji piechoty i drugie tyle…
- Dobra, dobra - przerwał mu wampir, nie obdarzając generała ani mapy nawet przelotnym spojrzeniem. – Wszystko dotąd się zgadza. Mam dość wojsk, zapasów i broni aby was wspomóc w waszej małej wojence. Nie ma jednak nic za darmo. Co Fuzen z tego będzie miało? Co ja będę z tego miał?
- Jestem skłonna negocjować – przyznała Ninde. – Jest to jednak zależne od wyników kampanii wojennej. Zdobytym terytorium możemy podzielić się na przykład jak jeden do trzech.
- Terytorium? Bez przesady. Po co mi kolejna ziemia? Mam spore królestwo, którym jeszcze nie zdążyłem się nacieszyć. Och, pani Isilro, proszę się nieco wysilić. Wiem, że stać panią na więcej – powiedział z chłodnym uśmiechem.
Kariana, korzystając z okazji, że Władca Wampirów na nią nie patrzy, pokręciła lekko głową, jakby chciała powiedzieć elfce, że cokolwiek planuje, niech natychmiast przestanie. Ninde zauważyła ten gest, lecz nie dała po sobie poznać, że cokolwiek dla niej znaczył. Spokojnie patrzyła w czerwone oczy Pana Fuzen.
- Czego może pragnąć taki mężczyzna jak Władca Wampirów? – zastanawiała się na głos. – Ktoś kto ma własne, prężne królestwo, potężną moc, nieśmiertelność i piękną kobietę u swojego boku? Zdobyłeś chwałę na wojnie, twoje imię budzi strach i szacunek, nie zbywa ci na bogactwach tego świata. Przyznaję, stawiasz przede mną iście trudne zadanie.
Po raz pierwszy od początku rozmowy zwilżyła usta w szklance wody. W Komnacie panowała pełna napięcia cisza. Elfka powoli odłożyła naczynie na bok.
- Słabo mnie znasz, Ninde Isilro – powiedział wampir, jako pierwszy przerywając milczenie. - Jest jedna rzecz, która mnie zadowoli. Zemsta.
Amral poruszył się niespokojnie, bezwiednie wysuwając miecz z pochwy, Kariana zbladła dokumentnie, ale Ninde nawet nie mrugnęła.
- Chcesz się mścić na mnie? Doprawdy, wydaje mi się, że nie masz ku temu żadnych powodów.
Mężczyzna odchylił się do tyłu na krześle i roześmiał się cicho, tak jakby usłyszał przedni żart.
- Kobiety – pokręcił głową. – Zawsze myślicie, że chodzi o was.
Uśmiech na jego przystojnej twarz zgasł nagle. Pstryknął palcami, a drzwi Komnaty Królewskiej rozwarły się ze skrzypieniem zawiasów. Dwoje sług wprowadziło do pomieszczenia mężczyznę, skutego kajdankami. Ninde głośno wciągnęła powietrze nosem.
Lukan Marcellus próbował jeszcze wyrywać się strażnikom, ale gdy ujrzał towarzystwo zgromadzone w Komnacie, szybko odzyskał fason. Poprawił krawat pod szyją i – na tyle na ile pozwalały mu kajdany – rozłożył szeroko ręce, jakby chciał na powitanie uściskać Władcę Wampirów.
- Panie Fuzen! Witam i o zdrowie pytam – uśmiechnął się prezentując kły. – Tęskniłeś?
- Jakbyś zgadł – wycedził przez zęby. Przeniósł wzrok na bladą twarz Kariany. – A pomyśleć, że nie chciałem ci wierzyć, kiedy mówiłaś, że przyjedzie z Ninde. On naprawdę jest głupi.
- Jest – potwierdziła wiedźma.
- Wypraszam sobie takie oszczerstwa – protestował donośnym głosem sam zainteresowany. – Mamusia zawsze mi powtarzała, że jestem bystry. Mogę też pokazać mój dyplom z uniwersytetu, miałem same pią…
- Nie tym tonem, Marcellus – Kariana w mgnieniu sekundy znalazła się przy nim i walnęła go na odlew pięścią. Głowa lekarza odskoczyła na bok. Z rozciętej wargi sączyła się krew. Ostrożnie dotknął jej palcami, jakby w niedowierzaniu. Ich oczy na chwilę się spotkały, ale żadne nie powiedziało słowa. Czyny mówiły same za siebie. Wiedźma wróciła na swoje miejsce za krzesłem Pana Fuzen. Władca Wampirów obserwował tą scenkę z rozbawieniem, Ninde z niesmakiem.
- Wydawało mi się, że mój cały orszak dysponuje immunitetem dyplomatycznym – zauważyła Władczyni Lossehelin cierpkim tonem.
- Marcellus zawsze wymykał się konwenansom– czerwone oczy Władcy Wampirów spoglądały taksująco na elfkę. – Teraz to ja nie będę owijać w bawełnę. Wspomogę cię w tej twojej inwazji i dam ci tyle wojska, ile potrzebujesz. Zdobytym terytorium dzielimy się po połowie, pozwolę ci nawet wybrać jako pierwszej. W zamian chcę jego – wskazał palcem na lekarza. – Jeden facet za tysiące żołnierzy i nowe ziemie dla Lossehelin. To więcej niż hojna oferta. Nikt nie zaofiaruje ci więcej. Co ty na to?
Elfka przymknęła na moment oczy.
- Czy mogę poprosić o czas do namysłu?
- Nie. Nie można być cały czas letnim – to twoje własne słowa, Ninde Isilro. Powiedziałem ci swoją cenę, nadszedł moment na podjęcie decyzji.
- Mako… - zaczął Amral, ale kobieta przerwała mu gestem dłoni.
Kiedy ponownie otworzyła oczy, nie było w nich gniewu, obrzydzenia czy strachu. Wyłącznie determinacja.
- Jest twój.

Powrót do góry Zobacz profil autora
Kariana
Pełnoetatowa (nie)Wredna (pseudo)Wiedźma



Dołączył: 12 Cze 2006
Posty: 2464
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Tam gdzie diabeł mówi dobranoc

PostWysłany: Pią 17:53, 09 Paź 2015    Temat postu:
 
A więc to jest to. Ostatnia część, choć przyznam, że mnie osobiście podoba się ona najmniej.
Co nie zmienia faktu, że świetnie było poprowadzić znanych bohaterów przez nowe przygody i ten cały projekt był jedną z fajniejszych rzeczy jakie przytrafiły się w tym roku :)
Dziękuję za wytrwałość, za cierpliwość, za wszystkie uwagi i odpowiedzi na tysiące upierdliwych pytań dotyczących Waszych bohaterów("A jak określiłabyś jej styl walki?", "Jak myślisz, co by zrobił gdyby dowiedział się...?", "Ile Lukan ma wzrostu?""Czy przez te trzy lata żył w celibacie?"). Bez Was nie byłoby Losse i nie byłoby tych opowiadań.

PS: to kiedy idziemy na wiśniówkę? ^^



Part 6 „Ostatni rozdział”

To nawet nie była porządna cela ze szczurami, wilgotnymi ścianami i wiechciem zgniłej słomy na podłodze. Raczej cholerna komórka na miotły, do której ledwie się wcisnął. Słyszał kiedyś o podobnych pomieszczeniach. Wrzucało się tam więźnia jak do pudełka, a ciemność, klaustrofobicznie niskie ściany i brak możliwości ruchu robiły swoje. Mało kto wytrzymywał podobne warunki. Lukan nie miał zamiaru czekać aż to nastąpi. Kiedy tylko szczęknął zamek i oddaliły się kroki strażników, z zastanowieniem potrząsnął kajdanami. Wydobył z pod nich kluczyk, który podarowała mu Kariana, zanim dała mu w psyk. Nie potrafił jednak myśleć o niej z wdzięcznością. Wolał, żeby tak się nie wczuwała ze swoim prawym sierpowym. Rozcięta warga wciąż go piekła i na dodatek spuchła. Dłuższą chwilę mocował się z zapięciem, nim uwolnił ręce z metalowych obręczy. Chwilę rozmasowywał obolałe nadgarstki i wyłamał palce w stawach. Przecisnął się w stronę niewielkich drzwi, przykładając do nich ucho. Nasłuchiwał.
Po wielu długich minutach wyłapał odgłosy jakiejś odległej kłótni, potem energiczne kroki i wreszcie zgrzyt otwieranych drzwi.
- Dłużej już się nie dało? – mruknął w stronę Hanuki, który niechętnie podał mu łapę i wyciągnął z celi.
Chłopak prychnął coś pod nosem o „zasranych demonach, którym wszystko trzeba tłumaczyć, jak chłop krowie na rowie” i machnął ręką, by wampir poszedł za nim. Lukan, rozmasowując zdrętwiałe ramiona, zrobił jak mu przykazano. Maszerowali przez ciemny korytarz, starając się iść jak najciszej.
- Gdzie straże? – szepnął lekarz, rozglądając się bacznie.
- Posłałem tego rudego głupka, żeby zrobił zamieszanie w ogrodach. Wszyscy tam polecieli, ale nie mamy dużo czasu, zanim go obezwładnią.
Hanuka poprowadził go w inny korytarz, położony dużo głębiej niż reszta lochów. Musiały należeć do najstarszej części Zamku, ściany zrobiono z ciemnego, matowego kamienia i żadna pochodnia nie oświetlała tego pomieszczenia. Mrowienie w skroniach wyraźnie ostrzegało przed nagromadzeniem czarnej magii. Lukan, nie chciał tego przyznać nawet sam przed sobą, ale czuł się tu trochę nieswojo.
- Tu jestem – nagle usłyszeli czyjś cichy głos i spanikowany wilkołak, niemal wskoczył lekarzowi na ręce.
- Spadaj, nie jesteś w moim typie – zirytowany odepchnął go na ścianę.
- Ja pierdykam, dzieciaku, nie strasz mnie więcej- wilkołak zignorował lekarza i pochylił się nad małym Riiko, który czekał na nich w ciemnościach. Jego żółte oko lekko fosforyzowało, zupełnie jak u kota. Wyglądał jakby był tam od zawsze.
- Sarkofag się budzi – obwieścił chłopiec spokojnym tonem, zupełnie nie pasującym do sytuacji.
- No to się pośpieszmy. Genialne dzieci i zmiennokształtni przodem.
Korytarz kończył się ciemnymi drzwiami pozbawionymi klamki czy kłódki. Szorstkie w dotyku drewno, wydawało się stare i kruche. Lukan jak zwykle nie mógł darować sobie drwiny.
- To co, ja wykopię je z półobrotu, a wy wskoczycie do środka krzycząc „Huzia na Józia”? – Riiko i Hanuka popatrzyli na niego bez słowa. Wampir wzruszył ramionami. – Co, pożartować nie można?
Wilkołak lekko wypchnął małego do przodu. Chłopiec odetchnął i wyciągnął przed siebie chude rączki. Drewno wybrzuszyło się, jakby ktoś od środka próbował wyważyć je taranem. Z pomiędzy starych desek posypał się kurz, coś skrzypnęło i zachrobotało. Palce Riiko poruszyły się nieznacznie, a drzwi wygięły się pociągnięte niewidzialną siłą, aż do rozerwania desek. Zrobiona dziura była wystarczająco duża by nawet ktoś tak wysoki jak Marcellus był w stanie się przez nią swobodnie przecisnąć. Jednak to Riiko przelazł do środka jako pierwszy, pstryknięciem palców wywołując kule światła, zawieszone swobodnie w powietrzu. Kule, podobne do wielkich świetlików, wydobyły z mroku ściany niewielkiego lochu oraz drugiego z bliźniaczych sarkofagów. Hanuka podwinął rękawy koszuli
- Do roboty.


***


Szyby w Komnacie Królewskiej zadzwoniły jak od fali uderzeniowej. Władca Wampirów przeniósł znużone spojrzenie z elfki na okno.
- To w ogrodzie – zauważyła Biała Dama.
- Idź, zobacz co się stało – szepnął, wykonując niecierpliwy gest swoim berłem.
- Amral, zechciej pomóc Karianie – poleciła Ninde.
Wiedźma schowała dłonie w szerokich rękawach swojej szaty, i wraz z generałem, opuściła Komnatę w pośpiechu.
Pan Fuzen skrzywił się, gdy drzwi zamknęły się ze szczękiem. Jego mina przywodziła na myśl drapieżnika, który zwietrzył krew.
- No i zostaliśmy sami – zauważył niewinnie. - Droga Ninde, czy dowiem się wreszcie jaki jest prawdziwy powód twojej wizyty? – wyszczerzył zęby w nieszczerym uśmiechu. - Odebranie mi Kariany, czy próba pozbawienia mnie władzy? A może obie te rzeczy?


***


Wilkołak rozsypał magiczną sól dookoła sarkofagu, tak jak zrobiono to w skarbu Lossehelin. Lukan stał na czatach przy wejściu, obok niego mały Riiko spoglądał na wszystko z uprzejmą obojętnością. Marcellus co chwila wyglądał przez dziurę w mrok korytarza, bojąc się, że zaraz ujrzy tam jakiś zabłąkany oddział strażników, albo – przy jego legendarnym pechu – samego Pana Fuzen, który akurat postanowił sprawdzić jak się miewa jego ukochana trumna. Okropne przeczucie rodzące się z tyłu głowy, ostrzegało, że ta eskapada nie może się dobrze skończyć.
- Gotowe – oznajmił wilkołak, otrzepujące łapy z białego proszku. – Teraz ogień.
Riiko mrugnął powieką. Trzy kule światła spłynęły miękko na dłonie zebranych. Podeszli nieco bliżej. Nawet łagodny blask nie był w stanie ukryć faktu, że sarkofag jakkolwiek majestatyczny, wydawał się też trochę przerażający. Jakby na potwierdzenie tego wrażenia, mały wampir szepnął melancholijnie:
- Wyczuwa nas. Wie dlaczego przyszliśmy.
- Mówisz o tym pudle jakby było żywe – mruknął lekarz z przekąsem.
Miał nawet ochotę kopnąć je lekko, żeby pokazać jak bardzo się nie boi i że wcale nie zrobiło mu się zimno od słów genialnego brzydala. Z jakiegoś powodu jednak odstąpił od tego zamiaru. Wydał mu się idiotyczny, a poza tym sarkofag, mimo wszelkich okoliczności, był… taki stary, cenny… piękny. Potrząsnął stanowczo głową. To nie była jego własna myśl i przeraziło go to. Popatrzył na pozostałych czy coś zauważyli. Hanuka z zaciśniętymi zębami wpatrywał się w czarną, złoconą bryłę, zaś buzia Riiko pozostała nieprzenikniona jak zwykle.
- Na trzy – zakomenderował wilkołak.
Kule zmieniły się w płomienie, które wraz z dotknięciem do magicznej soli zmieniły kolor na niebieski. Krąg ognia otoczył trumnę. Zimne, pełgające światło rzucało na ścianę poświatę, przypominającą odbicie wody. Lukan przełknął gwałtownie ślinę. Zakręciło mu się w głowie.
A gdyby tak..?
To głupie.
Wiem. Głupie… Taka moc. Wszystko na zatracenie. Mógłbym… Mógłbym tylko przerwać koło i wejść do środka…

MARCELLUS!
położyć się i zaczekać. Moc. Zatracenie. Piękno. Potęga. To tylko słowa. Przecież i tak nie żyję. Ale w końcu bym się przebudził, prawda?
Lukan do cholery, otrząśnij się!
Skończyłbym to wszystko. Wstał, wyszedł, pozbył się go i zabrał ją stąd. Wreszcie zgarnąłbym całą pulę.
Lukan!
Nie muszę tam długo siedzieć. Wystarczy mi godzina. Wystarczy…
NIE
Ostatnia myśl należała do niego, nie do sarkofagu i eksplodowała w nagłym rozbłysku bólu. Zatoczył się do tyłu na chwiejnych nogach, niemal przestępując przez krąg ognia. Hanuka z wciąż wniesioną ręką do ciosu, patrzył na niego ze złością.
- Ocipiałeś?! – warknął przerażonym tonem. – Przez ciebie prawie by się nie udało!
Lukan wciąż trzymając się za szczękę, pomyślał, że już drugi raz dzisiaj dostaje w mordę za niewinność. Był jednak wdzięczny wilkołakowi, za jego gest, chociaż nigdy oczywiście nie zamierzał mu się do tego przyznać. Krąg niebieskich płomieni zacisnął się wokół trumny, a sam sarkofag nagle wydał mu się mniejszy niż wcześniej. Popatrzył na niego z nienawiścią. Głęboko w martwym sercu wiedział, że artefakt sięgał do ukrytych, ciemnych rządz, które każdy ma schowane na samym dnie duszy. Lukan w swoim długim życiu starał się nigdy im nie ulegać i był zły na siebie za tą chwilę słabości. Nie chciał tu być, żeby dokopać Panu Fuzen, albo Nogradowi. Nie chciał tu być, żeby zyskać sobie wdzięczność Kariany. Chciał po prostu, żeby to wszystko wreszcie się skończyło. I żeby skończyło się raz na zawsze.
Zbrylona czarna masa powoli dogasała na ich oczach. Drugi z wszechpotężnych sarkofagów został zniszczony. Wtem z sufitu posypały się drobiny kurzu.
- Och – westchnął Riiko. – Zabezpieczenie?
Obluzowany kamyczek spadł na ramiona wilkołaka, za nim podążyły kolejne, a ściany zadrżały się w posadach. Chłopak popchnął ich z całej siły ku wyjściu.
- W nogi!


***


Rozdzielili się. Amral pognał na prawo do stajni, ona szybko przecięła schody, westybul i korytarz wejściowy nim skręciła do ogrodu. Przygotowywała się na lekki rozgardiasz i zamieszanie, ale to co zobaczyła sprawiło, że stanęła w miejscu jak wryta. Cyriatan, którego poznała jako dobrodusznego wielkoluda o umysłowości dziecka, właśnie siał zamęt i spustoszenie. Strażnicy gorączkowo próbowali się przegrupować, wyschnięte krzewy róż płonęły, zaś sprawca tego zamieszania stał na roztrzaskanej fontannie z szeroko rozłożonymi skrzydłami, jak widmo zagłady. Rude włosy sterczały mu dookoła głowy, a na jego ciele tańczyły płomienie. Nigdy nie widziała czegoś takiego. Pierwotnie zamierzała raźno wkroczyć na arenę wydarzeń, rzucić jakiś dobry tekst na wejście i posprzątać ten bałagan, zanim Pan Fuzen połapie się w sytuacji. Zamiast tego, złapała za chabety, pierwszego strażnika z brzegu, który akurat uciekał w jej kierunku.
- Pani! Demon! On wrócił! Ogród się pali! – krzyknął, składając hołd bogom wszelkiej oczywistości.
- No co ty nie powiesz? – mruknęła, zabierając mu miecz z ręki. Uderzyła go rękojeścią w skroń i mężczyzna osunął się na ziemię nieprzytomny.
Wśliznęła się do ogrodu, nie zauważona przez nikogo w tej bezładnej bieganinie. Z powodu przedłużającej się suszy, ogień miał ułatwione zadanie. Wszędzie kłębił się gryzący dym, od którego zaraz się rozkaszlała.
Ktoś tu się za bardzo wczuł w rolę – pomyślała z kwaśnym uśmiechem, gdy Cyriatan raz po raz strzelał ku strażom strumieniami płomieni. Dowódca jakiegoś oddziału dostrzegł ją i miał już krzyknąć jakieś ostrzeżenie, ale machnęła na niego ręką, dając znać wszystkim, że czas na odwrót. Tą samą dłonią podniosła z ziemi jakiś kamień i walnęła ognistego demona w głowę.
- Hej! Ruda pało! – krzyknęła po starodemońsku. – Tu jestem!
Żółte oczy Cyriusa przybrały na jej widok swój zwykły, głupawy wyraz, a włosy oklapły mu miękko na ramiona.
- Pani Kariana? – zapytał, przechylając głowę z ciekawością.
Nie tak, głupku! Musisz mnie trochę zaatakować i powalczyć ze mną, żeby tamci się nie pokapowali – przesłała mu wiadomość wprost do jego umysłu.
Demon skinął głową, na znak zrozumienia. Zerwał się do lotu i kopnął ją tak, że zatrzymała się po drugiej stronie ogrodu, hamując na murze.
Ty idioto! To dla ciebie jest „trochę”?!
Przepraszam. Nie chciałem.

Wstała, podpierając się na mieczu. Splunęła krwią.
Jeszcze raz. Przy okazji, postaraj się mnie nie zabić, dobra?


***


Ciemne brwi elfki uniosły się lekko.
- Nie pojmuję, czemu mają służyć twoje insynuacje – wzruszyła ramionami.- Jasno wyłuszczyłam ci powód swojej wizyty i wydawało mi się, że doszliśmy do pewnego porozumienia. W mojej sytuacji, pozbawienie cię władzy jest pomysłem równie bezsensownym, co absurdalnym. Podobnie jak „odebranie” ci Kariany, która zdaje się bardzo dobrze prosperuje, pod twoją opieką.
Lekki uśmieszek na wargach Władcy Wampirów pogłębił się nieznacznie na te słowa. Obracał w chudych palcach swoją szklankę do whisky, teraz już całkowicie opróżnioną. Wtem cisnął ją w stronę Ninde, tak że świsnęła jej koło ucha i rozbiła się na ścianie za nią. Władczyni podskoczyła zaskoczona.
- Bzdury – syknął jak wąż. Teraz już w ogóle nie przypominał Nograda, a szaleńca, który wreszcie zrzucił z siebie maskę uprzejmości. – Uwierzyłbym ci, gdybyś tak łatwo nie ofiarowała mi Marcellusa. Założę się, że teraz on i dziewczyna, wysadzają mój pałac, lub próbują z niego uciec – pokręcił ze smutkiem głową. - Wszyscy macie mnie za głupca, ale ja nie jestem głupi, Ninde. Jestem za to bardzo, bardzo zirytowany.


***


Kamienie i kurz opadały na nich bezlitośnie, raniąc i nabijając siniaki.
- Przebierać nogami! – warczał na nich Hanuka, trzymając nad swoją głową kamizelkę jak baldachim. Lukan przeskakiwał nad piętrzącymi się zwałami skał, torując drogę reszcie. Niszcząc sarkofag obudzili jakieś inne mściwe siły, bowiem oprócz korytarza, zapadały się całe lochy.
Zasypie nas żywcem.
Riiko truchtał obok niego, dysząc i jęcząc. Marcellus niewiele myśląc, chwycił smarkacza i wziął go na ręce. Wilkołak deptał im po piętach, przeklinając głośno. Wybiegli z ciemnego korytarza i ruszyli do głównego przejścia. Chociaż do schodów na górę nie dzieliło ich więcej niż sto pięćdziesiąt metrów, nagle okazało się to strasznie daleko. Zwłaszcza, gdy podłoga za nimi również zaczęła opadać w otchłań.
- Dajcie mi chwilę – powiedział Lukan, jak zawsze zgrywając bohatera.
Przytrzymał Riiko i pojawił się po drugiej stronie korytarza, tuż przy wejściu na schody. Dostał jakimś kamieniem w łeb i zamroczyło go lekko, ale postawił dzieciaka na nogi.
- Zmykaj stąd – smarkaczowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Szybko pobiegł na górę.
- Ej, a ja!? – krzyknął za nimi wilkołak. Robił rozpaczliwie wielkie kroki, chcąc umknąć zapadającej się podłodze i obrywającemu się sufitowi. Lukan pacnął się otwartą dłonią w czoło.
- Idę po ciebie! – pojawił się przed nim, wyciągając pomocne ramię ku Hanuce. Znowu oberwał kamulcem, tym razem w bark. Ręka sama mu odskoczyła i tylko musnął palcami futro młodzieńca. Wytrzeszczył oczy.
- O k***a – zdążył powiedzieć wilkołak, nim ziemia pod nim runęła, a on sam spadł na dół zasypany lawiną.


***


Myślę, że tyle wystarczy – oświadczyła mierząc mieczem, w gardło demona.
Pani pewna?
Zdecydowanie.

To czego nie pochłonął pożar zdemolowali oni, w ich udawanej walce. Niegdyś schludne, wypielęgnowane ogrody, duma Zamku Fuzen, obecnie przypominały pole bitwy. Demon leżał na trawie z szeroko rozłożonymi ramionami. Kariana bardziej wyczuwała niż słyszała kilkunastu strażników przy zachodnim wejściu, zbitych w przestraszoną grupę. Odwróciła się w ich stronę z ponurym uśmiechem. Sadza uczerniła jej twarz, co przy jasnych włosach, upodobniło ją do nieco ciemnego elfa.
- Co tak stoicie, chłopcy? Kto to wszystko ma posprzątać? Ja? – rzuciła do nich. – Zbierzcie wszystkich, niech wezmą się do roboty. Chcę tu widzieć każdego cholernego strażnika, jaki tu pracuje.
- A demon? – zapytał dowódca.
Wyczarowała obręcz, która zacisnęła się na szyi Cyriatana i gruby łańcuch, którego koniec trzymała w ręku. Pociągnęła za niego i rudzielec posłusznie wstał z ziemi.
- Pan Fuzen się nim zajmie – oświadczyła wyniosłym tonem.
Ale wcześniej to my zajmiemy się nim.


***


Coś było nie w porządku. Zrozumiała to zanim jeszcze dotarła pod drzwi Komnaty Królewskiej i zobaczyła poobijanego Riiko z Lukanem. Puściła łańcuch Cyriatana i znalazła się przy chłopcu.
- Daliście radę? Gdzie Hanuka?
- Sarkofag chciał nas zniszczyć – oznajmił beztrosko mały wampir.
Kariana dotknęła z namysłem włosów chłopca, który jak zwykle przyglądał się wszystkiemu obojętnie. Popchnęła go lekko w stronę rudego demona.
- Cyriusie, chciałbym żebyś wziął panicza do stajni. Amral już tam na was czeka. Została jeszcze świątynia w mieście, którą trzeba zniszczyć.
Cyriatan posłusznie przyłożył pięść do piersi, ale w jego żółtych oczach pojawiły się wątpliwości.
- A co z moim panem?
Mimo niełaski Władcy Wampirów i wygnania, nigdy nie przestał odczuwać potrzeby służenia Nogradowi. W innych okolicznościach może nawet byłaby skłonna podziwiać takie bezwarunkowe oddanie.
- Zrobię co się da. Pośpieszcie się – Riiko chwycił ogromną dłoń rudzielca i razem pobiegli schodami w dół. Kariana chwilę odprowadzała ich wzrokiem, nim odwróciła się do Lukana, unosząc pytająco brwi. Mężczyzna wcisnął ręce w kieszenie.
- W dużym skrócie: zniszczyliśmy sarkofag, uruchomiły się jakieś zabezpieczenia, lochy się zawaliły, uratowałem ci dzieciaka, nie zdążyłem złapać Hanuki – powiedział sucho, starając się na nią w ogóle nie patrzeć. Był nadal wściekły na siebie za całą tą niedorzeczną sytuację, zwłaszcza, że gdyby nie wilkołak, pewnie sam wpakowałby się do sarkofagu.
- Rozumiem.
Kobieta przygryzła wargę i odetchnęła ciężko. Czuła żal. Wilkołak nawet jeśli nie był jej przyjacielem, nie powinien był zginąć w taki sposób. Nie był to jednak właściwy czas na roztrząsanie podobnych kwestii. Opłakiwanie start należało odłożyć na potem, o ile będzie można mówić o jakimś „potem”. Wiedziała, że za drzwiami dzieje się coś niedobrego, coś przed czym należałoby uciekać w podskokach. Popatrzyła na zagniewanego Lukana i przez chwilę – z żalu? ze strachu? – chciała wziąć go za rękę, żeby dodać sobie i jemu nieco otuchy. Szybko zarzuciła tą myśl. Wampir wyśmiałby ją bez litości.
- Słuchaj, ja…
- Nie ma na to czasu. Otwieraj drzwi- powiedział zniecierpliwiony. – I skończmy już z tym cyrkiem.
Zamknęła na chwilę oczy wypuszczając powietrze nosem, a potem sięgnęła za klamkę.


***


- Och są i nasze gołąbeczki. Cały Losseheliński Kwadrat Miłosny znowu w komplecie – Władca Wampirów nie mógł się oprzeć by nie wykrzywić ust w cynicznym uśmiechu. Wydawał się być lekko rozbawiony, a można nawet zaciekawiony ich wejściem jak i pełnym determinacji spojrzeniem jakim obdarzała go Ninde, z drugiego końca komnaty. Stał przed nimi ze swoim berłem w ręku, niczym aktor napawający się swoją rolą. – Od czego zacząć tak historyczne spotkanie?
- Mako? – rzucił Lukan w stronę elfki.
Na ścianie za nią dostrzegł dziurę, jakby wypaloną zaklęciem, a na policzku kobiety lekkie rozcięcie.
- Wszystko w porządku – zapewniła go spokojnie.
- Nie, nic nie jest w porządku – odparł Pan Fuzen, najwyraźniej niezadowolony, że został zignorowany. – Co wam nagle wszystkim strzeliło do głów? Życie wam wszystkim obrzydło i postanowiliście, że przed śmiercią spróbujecie mi zaszkodzić?
Na ustach Kariany błąkał się dziwaczny, jakby martwy uśmieszek.
- Mniej więcej.
Wampir odwrócił głowę w jej kierunku, szybko jak atakująca żmija.
- Lepiej milcz – ostrzegł ją i nagle wyciągnął ku niej dłoń o rozcapierzonych białych palcach. Nie powiedział żadnego słowa, lecz Kariana wydała z siebie zdławiony jęk kogoś duszonego. Wytrzeszczała oczy, rozpaczliwie drapiąc się po gardle.
- Nie w moją przyjaciółkę, palancie! - Ninde wykonała zamaszysty gest ręką i kula jasnego światła ugodziła we Władcę Wampirów.
Siła zaklęcia cofnęła go aż pod tron, a Biała Dama padła na kolana, oddychając ciężko. Lukan, nie namyślając się wiele, sięgnął po jeden ze sztyletów wiszących na ścianie i rzucił go w Pana Fuzen. Tylko drasnął go w ramię, ale czerwone oczy wampira zapłonęły wściekłością. Podparł się na swojej lasce. W Komnacie nagle powiało chłodem, a płomyki świec zgasły jak zdmuchnięte. Kariana wytrzeszczyła oczy.
- Jak wy mnie wszyscy wkurzacie – mruknął Władca Wampirów, gdy przez drzwi przeniknął widmowy stwór podobny do ślepej jaszczurki.


***

Gnali przez miasto szybko jak wicher, a jednak nie niepokojeni przez nikogo.
- Coś za łatwo nam idzie. Czemu oni nie reagują? - mruknął Amral z niepokojem.
- Nie widzą nas – wyszeptał Riiko, obejmując generalskiego konia za szyję. – Jesteśmy dla nich podmuchem powietrza w gorący dzień.
Mężczyzna pojął, że chłopak w jakiś sposób nałożył na nich zaklęcie niewidzialności. Słyszał o niezwykłych zdolnościach małego wampira, ale zawsze wydawały mu się nieco przesadzone. Biorąc jednak pod uwagę, że wielki bojowy rumak i sporych rozmiarów demon, lecący za nimi, pozostali niezauważeni, czuł, że musi zweryfikować swoje zdanie o małym podopiecznym Kariany. Świątynia Shitsuena znajdowała się niedaleko dzielnicy Supekutoru. Ciemne gmaszysko podobne do pikującego orła, nie miało okien. Do środka prowadziły tylko jedne drzwi, tak niskie, że wchodzący musieli zapewne zginać się w pół.
- Czy panicz da radę trzymać zaklęcie jeszcze trochę? – zapytał Cyrius, cicho trzepocząc błoniastymi skrzydłami.
Chłopiec przyglądał się mijający ich przechodniom.
- Oczywiście. Ale Shitsuen i tak nas widzi.
Amral roześmiał się z nutą niedowierzania. Poklepał demona i chłopca po ramionach i sięgnął po woreczek z magiczną solą.
- Niech widzi. I niech patrzy uważnie.


***


Bestia, która wtargnęła przez drzwi przywodziła na myśl wygłodniałego gada z mrocznych bagien. Było w niej coś martwego. Kariana szybko wstała z klęczek sięgając po miecz za paskiem. Jej biała twarz ściągnięta w wyrazie strachu i gniewu, przypominała pośmiertną maskę.
- Pamiętasz Satsu? – zagadnął ją Pan Fuzen.
- Pamiętam. Zabiła Malakiana.
Gadzina zdawała się pełznąć w powietrzu, zwiewna i wiotka jak duch. Lukan cofnął się mimowolnie, gdy przepłynęła koło niego, zasłaniając ramieniem Mako. Stwór z wdziękiem pofrunął ku Władcy Wampirów, układając się na jego ramionach jak wąż. Ślepe oczy stwora spoglądały pusto przed siebie.
- Nie przestraszysz nas duchem – zauważyła Ninde występując lekko na przód.
- Nie? Popatrz na nią.
W istocie miecz w rękach Białej Damy drżał lekko. Dziewczyna od zawsze panicznie bała się węży. Była tak przerażona, że nie mogła zrobić nawet kroku. Wampir pogładził podgardle bestii, a sama Satsu o wiele za szybko skoczyła na Lukana i Makoto. Elfka odepchnęła od siebie lekarza, celując kolejną kulą światła między oczy stwora. Marcellus sięgnął po kolejny sztylet, tym razem ukryty za cholewą buta. Pocisk Władczyni zniknął w gardle Satsu, nie czyniąc jej najmniejszej krzywdy, podobnie jak ostrze rzucone w jej kierunku. Łeb gadziny prędko odwrócił się ku Lukanowi i wielkie kły zatopiły się w ramieniu mężczyzny.
- Nie! – krzyknęła Ninde.
Lekarz poczuł jak oczy uciekają mu w tył głowy, a od barku rozlewa się po całym ciele przeraźliwy chłód. Makoto chciała odciągnąć łeb Satsu, ale jej dłonie zacisnęły się na powietrzu. Gorączkowo szeptała jakieś przeciwzaklęcia, które miałyby utrzymać Lukana przy życiu. Władca Wampirów patrzył na jej wysiłki z politowaniem.
- To na nic. Już po nim.
- Nie- wampir z ogromnym zdumieniem zdał sobie sprawę z kilku rzeczy naraz i nie był pewny co stało się pierwsze. To, że Kariana pojawiła się obok, to że na klatce piersiowej wykwitła mu czerwona rana od jej miecza, czy to, że Satsu nagle znikła. – Jeśli ktoś kiedykolwiek zabije Marcellusa, to tylko ja.
- Słyszałem to – szepnął Lukan nim stracił przytomność.
Rozwścieczony Władca Wampirów, uderzył ją swoim berłem i odsłonił się na chwilę, co dało Ninde czas by zaatakować go ponownie. Ze zmarszczonym czołem, raz po raz wyrzucała w jego kierunku zaklęcia podobne do grotów złotych strzał. Pan Fuzen próbował się przed nimi uchylać, lecz było ich po prostu za dużo. Cofał się pod tron coraz rozpaczliwiej wymachując berłem. W pewnym momencie zaklęcie uderzyło go w nadgarstek i jego laska wypadła mu z palców. Wytrzeszczył oczy. Ninde nagle poczuła, jak ogromna, niewidzialna ręka ciska ją o ścianę i wbija ją w mur, nie pozwalając zaczerpnąć tchu. Płuca paliły ją żywym ogniem.
- Jak śmiesz! – wysyczał Władca Wampirów.
- Puść ją – Kariana z rozbitą głową i nieco nieprzytomnym wyrazem twarzy trzymała berło Shitsuena w wyciągniętych rękach, gotowa złamać je w każdej chwili. Pan Fuzen choć wydawał się zaskoczony tym gestem, roześmiał się cicho.
- Proszę bardzo, zrób to – wyglądał jak uradowany szaleniec. – Zamknąłem w berle, jego duszę, wiesz? Zniszczysz mnie, ale nigdy nie odzyskasz swojego Nograda– patrzył z dziką satysfakcją jak dziewczyna wytrzeszcza oczy.
- Tani bluff – pokręciła głową.
- Wiesz, że nie – z lubością wędrował wzrokiem od podduszanej Ninde do oniemiałej wiedźmy. – Skup się, na pewno go wyczuwasz.
Popatrzyła na berło, a konkretniej na czerwony kamień, który je wieńczył. Dotknęła go opuszkami palców, które zaraz cofnęła.
- Życie ukochanego czy życie przyjaciółki? Znowu trudny wybór, co? Powinnaś się już przyzwyczaić.
Kariana gwałtownie uniosła głowę. Wyglądała jak prawdziwa Biała Dama – bezlitosna i niepowstrzymana.
- Strasznie dużo gadasz, kochasiu – szept Marcellusa za jego plecami, sprawił że wykrzywił się ze złości. Spojrzał w dół, na swoją klatkę piersiową, z której wystawał zakrwawiony czubek sztyletu. Uniósł wzrok na wiedźmę. Przełamała na swoim kolanie berło na pół.


***


Cyriatan nagle chwycił się za skronie i zatoczył się jak pijany.
- Mój pan! – jęknął głosem przerażonego dziecka. Riiko odwrócił głowę od niebieskich płomieni połykających budynek świątyni. Amral próbował ostrożnie dotknąć ramienia demona i przytrzymać go w miejscu. Rudzielec jednak pozostał obojętny na te zabiegi. Odepchnął wojownika i rozłożył szeroko nietoperze skrzydła, wzniecając w powietrzu kurz.
- Hej! – zirytował się Amral. – Co ty robisz?!
- To bardzo zły pomysł – ostrzegł go Riiko po starodemońsku.
Cyrius zerknął z pod przymrużonych powiek na małego wampira. Pokręcił lekko głową.
- Mój pan w niebezpieczeństwie. Raz już go zawiodłem, drugi raz tego nie uczynię. Wybacz paniczu. Wybacz generale. Muszę do niego lecieć.
Wzbił się ku niebu, coraz wyżej i wyżej aż został tylko maleńką czerwoną kropką, podobną do kropli krwi.
- To bardzo zły pomysł – powtórzył sennie Riiko.
Świątynie Shintsuena za jego plecami, płonęła z głuchym trzaskiem.


***


Rozgniotła sandałem czerwony klejnot w złamanym berle, a drewno spaliła na popiół. Popatrzyła na Lukana, ale on już szedł w stronę półprzytomnej Mako. Kulał bardziej niż zwykle; ramię ugryzione przez Satsu zwisało martwo.
- Czy to już koniec? – szepnęła z niedowierzaniem. Czuła się jakaś pusta w środku.
We dwoje podtrzymali elfkę i ustawili w pozycji półsiedzącej. Była bardzo blada i nie mogła utrzymać głowy w jednym miejscu, zupełnie jak pijana.
- Kari – z trudem przełknęła ślinę. – Co z Nogradem?
Zmusiła się, żeby nie obejrzeć się na podwyższenie tronu, gdzie leżał dogorywający Pan Fuzen. Łagodnym gestem odsunęła kosmyk brązowych włosów z jej twarzy. Zaprzeczyła ruchem głowy. Jej wzrok nadal nie wyrażał niczego. Ninde przymknęła oczy, żeby powstrzymać łzy. Białe palce zacisnęły się na zdrowym ramieniu Lukana.
- Rozumiem.
- Powinniśmy stąd spadać – zauważył lekarz. - Niedługo ktoś na pewno się pokapuje i zrobi się wielka chryja. Kiedy wraca Cyrius i reszta?
Jakby w odpowiedzi na jego pytanie, z brzękiem tłuczonego szkła do zrujnowanej Komnaty Królewskiej wleciał rudowłosy demon, próbując zachować pozycję stojącą. Rozglądał się po pomieszczeniu spanikowanym wzrokiem.
- Nareszcie! Ile moż…
Demon zignorował ich i z jękiem padł na kolana przy ciele Pana Fuzen. Otoczył je umięśnionymi ramionami, zanosząc się od szlochu. Wampir zrobił zdegustowaną minę i już otwierał usta, żeby wygłosić jakiś szyderczy komentarz. Kariana dotknęła jego zranionej ręki.
- Daruj sobie. Chociaż ten jeden raz – nadal miała ten dziwnie pusty, niedowierzający wzrok, Zerknęła na Mako. – Poczekaj, nie wstawaj sama. Pomogę ci.
- Dziękuję – szepnęła elfka, przenosząc swój ciężar na bark wiedźmy. Na jej białej szyi wciąż widniały fioletowe ślady, jak od ręki, która postanowiła wydusić z niej życie. W milczeniu, podpierając się nawzajem powstawali z ziemi. Żadne z nich nie mogło zdobyć się na to by popatrzeć innemu w oczy. Udało im się, ale żadne z nich nie wyglądało radośnie. Prawdę mówiąc robili wrażenie weteranów, wracających z przegranej wojny. Ostatni rozdział, jak w prawdziwym życiu, kończyła śmierć.
Byli już przy drzwiach. Lukan obejrzał się przez ramię na demona. Cyrius już nie płakał i nawet odsunął się w końcu od stygnącego ciała swojego pana.
- Idziesz z nami?
Rudzielec wstał z klęczek, prostując się gwałtownie. Nagle wydał się wampirowi większy i groźniejszy niż zazwyczaj. To było irracjonalne odczucie, budzące dreszcz niepokoju na karku. Zrobił pół kroku w przód.
- Idę – odpowiedział Cyriatan nie swoim głosem.
Jego głupawe, ciekawe świata oczy lśniły czerwienią.


***


Amral usadził go w siodle i kazał trzymać się grzywy konia.
- Włączysz jeszcze raz tą niewidzialność? Niby do zamku niedaleko ale, wolę żeby nas nie przydybali.
Riiko odwrócił główkę w jego stronę. Był blady z przerażenia.
- Nie wracajmy na zamek – poprosił żałośnie. – Tylko nie tam.


***


- Tęskniliście? – zapytał wesoło Pan Fuzen w ciele demona.
Kroczył ku nim z szeroko rozłożonymi ramionami, jakby dokonując prezentacji. Ninde jęknęła cicho, z ust Kariany wydobyło się plugawe przekleństwo. Wiedziała, że to nie mogło się tak łatwo skończyć.
- Jeszcze ci mało? Mam cię zadźgać jeszcze raz? – zapytał butnie Lukan, chociaż trzęsły mu się kolana.
- Spróbuj, może ci się uda – wzruszył ramionami. Jego włosy uniosły się do góry, na ciele zatańczyły płomienie. Kariana w ostatniej chwili uskoczyła przed pociskiem z ognia, i popchnęła Lukana na ziemię, by następny nie dopadł jego. Ninde cisnęła w demona ścianą wody. W powietrzu rozległ się syk pary wodnej i białe kłęby przesłoniły całkowicie widoczność.
- Jak ja… mam… was… DOSYĆ! – ryknął Pan Fuzen z furią.
- Z wzajemnością – usłyszeli czyjś ochrypnięty głos, a potem huk wystrzału z pistoletu. Na czole demona widniał dymiący czarno-czerwony otwór po kuli. Stał jeszcze chwilkę na prostych nogach, z twarzą zastygłą w grymasie zdziwienia, nim zwalił się na podłogę z głuchym łoskotem. Para wodna rozwiała się nieco, ukazując ich oczom chudego młodzieńca ze srebrnym pistoletem w dłoni. Drugą rękę trzymał zaciśniętą na krwawiącej od noża ranie. Przypominał widmo powstałe z grobu.
- Przyznać się – szepnął z trudem Nograd – które z was, do kurwy nędzy, dźgnęło mnie sztyletem!


***


Lukan uniósł lekko brwi, nie mogąc powstrzymać się od ironicznego uśmieszku. Ninde zasłoniła mu jednak widok, bowiem podeszła szybko do Władcy Wampirów oferując pomoc w tamowaniu krwotoku. Usadziła go na podłodze, trzymając dłoń nad raną. Szeptała słowa inkantacji i z dziury w klatce piersiowej przestała lecieć krew. Nograd nad jej ramieniem próbował wypatrzeć Marcellusa.
- Dzięki, Ninde, jesteś najlepsza – poklepał ją czule po policzku i wycelował palec w lekarza. – A ty przestań się szczerzyć. Wiem, że to ty!
Lukan skłonił szyderczo głowę. Zapomniał jak ten metroseksualny skurczybyk go wkurzał i jak bardzo brakowało mu ich utarczek.
- Nie mogłem sobie odmówić przyjemności skopania ci tyłka – powiedział cicho. – Kto wie kiedy nadarzyłaby się druga taka okazja?
- Nigdy.
Nograd bez słowa wycelował broń w jego twarz. Patrzył na nią spokojnie. Nawet się nie bał. Fuzen mógł go zabić, zastrzelić, posłać do piachu - wszystko jedno. Był już zbyt zmęczony tym wszystkim.
- Przestańcie, wy dwaj – odezwała się milcząca dotąd Kariana. Stała przy oknie, tyłem do wszystkich, nie widząc delikatnego uśmiechu jaki wypłynął na usta Władcy Wampirów. – Ty zabrałeś mu dziewczynę, on cię zadźgał sztyletem. Możemy uznać, że między wami remis.
- Jak chcesz, kochanie – wzruszył ramionami, przenosząc spojrzenie na plecy kobiety. Uśmiechnął się na poły czule, na poły złośliwie. – Rozumiem, że to tobie zawdzięczam całe to zamieszanie i uwolnienie? Kari, czy coś jest w stanie cię zatrzymać?
- Nie sądzę – odwróciła się ze swoją firmową wredną miną. W tamtym momencie tak bardzo przypominała dawną zadziorną siebie, jak to tylko możliwe. Mako próbowała robić jakieś zachęcające gesty w stronę Lukana, ale on pokręcił głową zrezygnowany. Nie miał zamiaru nic robić, aby zapobiec nieuniknionemu. To była ta chwila, w której wszyscy zgromadzeni wyczuwali, że Kariana odrzuci miecz i wpadnie w ramiona Nogradowi. Nic takiego jednak się nie stało, co najbardziej zaskoczyło samego zainteresowanego. Uśmiech kobiety zgasł tak szybko jakby go tam nie było wcale. Podeszła bliżej i złożyła ukłon przed Władcą Wampirów, przyciskając ręce do boków.
- Skoro nie obowiązuje mnie już żaden pakt, niniejszym wymawiam swoją służbę Suwerenowi Fuzen.
Nograd patrzył na nią z głupim wyrazem twarzy, nie rozumiejąc co się stało. Ale Lukan zrozumiał. I wbrew swojemu zmęczeniu poczuł coś. Chyba rozbawienie.
- To chyba oczywiste, no nie? – zapytał unosząc brwi. – Nie musisz być taka oficjalna.
- Nic nie rozumiesz – zauważyła z politowaniem. – Nograd, ja odchodzę. To pożegnanie. Moja noga więcej nie stanie w tej krainie.
- Nie! Czekaj. Ninde, pomóż mi – podparł się na ramieniu elfki i chwiejnym krokiem ruszył ku wiedźmie. – Porozmawiajmy jak dorośli.
Otoczył kobietę ramionami, jakby chciał się na niej oprzeć, albo nie pozwolić jej odejść. Tłumaczył jej coś gorączkowo, aż w końcu ściągnął z palca swój sygnet z literą „F” i wcisnął go w dłoń Kariany.
- Myślę, że powinniśmy zostawić ich samych, dopóki nie dojdą do porozumienia – szepnęła taktownie Władczyni Lossehelin. Ona też miała nietęgą minę, chociaż próbowała to ukryć za speszonym uśmiechem. Lukan tylko wzruszył ramionami. Pozwolił, żeby Ninde wyprowadziła go z Komnaty. Znaleźli jakąś ławę ustawioną pod ścianą i zasiedli na niej milcząc. Chciał ją jakoś pocieszyć, powiedzieć kawał albo ją zirytować, coś żeby nie myślała o Nogradzie, ale nie znajdował właściwych słów. Miał pustkę w głowie.
- Jak twoje ramię?
Wciąż czuł w nim lodowaty chłód, który uniemożliwiał mu poruszenie choćby palcem. Znowu wzruszył ramionami.
- Trzeba czegoś więcej, żeby się mnie pozbyć. A ty jak? Trzymasz się?
Skinęła głową i obdarzyła uśmiechem.
- Dziękuję, że ze mną przyjechałeś. Dobry z ciebie przyjaciel.
Nie minęła chwila, gdy z Komnaty Królewskiej wyszła Kariana, swoim starym zwyczajem otwierając drzwi kopniakiem. Zerknęła na nich kpiąco.
- Mako, Jego Cierpiąca Wampiryczność koniecznie chce z tobą pogadać. Chyba trzeba go pocieszyć.
Ninde wstawała, gdy Lukan popchnął ją lekko. W jego oczach i uśmiechu tym razem zabrakło zwyczajowej drwiny.
- Dasz radę, dziewczyno.
Zaskoczona elfką skinęła głową, a w jej spojrzeniu pojawiło się coś nowego. Nadzieja. Minęła wiedźmę i zaskakująco lekkim krokiem weszła do Komnaty Królewskiej.
Kariana zajęła jej miejsce obok Lukana. Z zagniewaną miną obracała srebrny sygnet ze srebrnym „F”.
- Oświadczył ci się – to nie było pytanie, a stwierdzenie.
- Tak jakby – mruknęła. – Ale posłałam go na bambus. Kazał mi go zatrzymać na wypadek, gdybym zmieniła zdanie.
Zacisnęła zęby i zamachnęła się, żeby wyrzucić pierścień. Lukan szybko złapał ją za nadgarstek, sprawiając że kobieta uniosła wysoko brwi.
- Zakład o flaszkę, że nie trafisz w przyłbicę tamtej zbroi?
- Zakład.
Wampir puścił jej rękę i Kariana rzuciła sygnetem, który nie sięgnął przyłbicy, lecz upadł gdzieś koło zbroi i miał się znaleźć dopiero rano, gdy służba zacznie obchód zdemolowanego zamku. Wiedźma odchyliła głowę do tyłu i roześmiała się po raz pierwszy od bardzo dawna. To był dobry dźwięk.
Lukan nadal miał jednak zapędy masochistyczne.
- I teraz pomyśl, że mogłaś zostać królową. Facet strasznie dużo ci zawdzięczał.
Teraz to ona wzruszyła ramionami.
- Pan Fuzen zohydził mi wszystkie uczucia, jakie miałam dla Nograda. Poza tym… Ktoś mi ostatnio powiedział, że nie ma nic gorszego niż być z kimś z litości. Osobiście uważam, że bycie z kimś z wdzięczności, koniec końców może okazać się równie okropne.
- Co z byciem z kimś po prostu dlatego, że się go lubi i chce się przebywać w jego towarzystwie?
Zerknęła na niego z ukosa.
- To akurat ma sens.
Lukan westchnął sobie pod nosem. Nagle zrobiło mu się smutno.
- Zatem to już koniec. Zamknięty rozdział.
- Tak. Historia skończona. Kropka. Finito. Chociaż nie! – krzyknęła nagle. – Musi być jeszcze epilog. Każda historia go ma. Posłuchaj, mógłby zaczynać się tak: „Kobieta wyciągnęła rękę do mężczyzny i powiedziała ‘Nazywam się Kariana Unthelien i jestem bezrobotną jasnowidzącą z Północy. A pan to..?’”
Wampir krótko uścisnął jej dłoń.
- Lukan Marcellus. Lekarz z Lossehelin.
Kariana pokiwała głową ze zrozumieniem. W jej oczach błyskały wesołe iskierki.
- Lekarz? Pracuje pan w Centrum Medycznym?
- Nie. Mam własną, niedużą klinikę.
- To interesujące. Koniecznie będzie mi musiał pan o tym opowiedzieć!
Nagle przyszło mu coś do głowy.
Czy epilog może być jednocześnie prologiem?
Popatrzył na nią i zobaczył w jej oczach odpowiedź. Przypuszczał, że nie będzie miło, ani słodko. Ale może będzie warto. Kiedyś, z czasem. Zależy jak napiszą dalej tą historię. W końcu to dopiero prolog. Kto wie jak potoczy się to wszystko?
- Kariano – powiedział oficjalnym tonem. – Wprawdzie znamy się krótko, ale może miałabyś ochotę wybrać się ze mną na drinka do karczmy?
Wstał z ławy i wyciągnął ku niej dłoń, w geście który zawsze miała zwyczaj ignorować. Czekał. Kobieta uśmiechnęła się lekko i na chwilę ich palce splotły się w uścisku.
- Czytasz w moich myślach, Lukanie. Z przyjemnością.
Zostawiła swój miecz na ławie. Wyszli z westybulu, minęli korytarz i otwartą bramę wejściową. Poszli do miasta w poszukiwaniu karczmy, a po drodze zgarnęli Amrala i Riiko. Chciałoby się zakończyć tak jak się zaczęło – „nad Fuzen zachodziło słońce”, ale Lukan nie pamiętał jaka to była pora dnia. Wydało mu się to tylko nieistotnym szczegółem stylistycznym. Ta nowa historia mogła się bez nich obejść.


I jeszcze tylko…
Nieco później w karczmie „Widmo” rozległ się czyjś oburzony głos:
- Jak to „Nie mamy wiśniówki”?! Kpicie sobie?!

Powrót do góry Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   

Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Lossehelin Strona Główna -> ...::Stowarzyszenie Poetów::... Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
 
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

 
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo

Powered by phpBB © 2004 phpBB Group
Galaxian Theme 1.0.2 by Twisted Galaxy