Forum Lossehelin Strona Główna
 Forum
¤  Forum Lossehelin Strona Główna
¤  Zobacz posty od ostatniej wizyty
¤  Zobacz swoje posty
¤  Zobacz posty bez odpowiedzi
Lossehelin
"Welcome To The Forgotten Land Full Of Our Forgotten Dreams"
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie  RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 
 
Czytać tylko, jeśli naprawdę nie ma się ciekawszego zajęcia.

Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Lossehelin Strona Główna -> ...::Stowarzyszenie Poetów::... Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Czytać tylko, jeśli naprawdę nie ma się ciekawszego zajęcia.
Autor Wiadomość
Emjotka
Mieszkaniec Lossehelin



Dołączył: 21 Sty 2007
Posty: 228
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: zatyłkowie - Ostrowiec

PostWysłany: Pon 15:38, 05 Mar 2007    Temat postu: Czytać tylko, jeśli naprawdę nie ma się ciekawszego zajęcia.
 
Grzech względem ludzkości popełniony chyba rok temu. Zdaje się, że ostatni z dłuższych środków do męczenia czytelnika. Bez tytułu. Z możliwym ciągiem dalszym.


Kroki. Jedno uderzenie butami o ziemię za drugim. Coraz cichsze. Coraz cichsze. Już ledwie słyszalne. Jednak jeszcze słyszalne. Cisza.
Otworzyła oczy, spojrzała przed siebie. Pustka. Cisza. Może w ogóle nikogo tu nie było? Może to tylko złudzenie? Kolorowa poświata fałszywej prawdziwości przeszywająca na wskroś jej umysł? Nierzeczywista historia, która wkradła się bezszelstnie w najprawdziwszy, najzwyklejszy dzień życia? A może to życie jest jednym wielkim złudzeniem? Może jakaś magiczna siła, która nie zaistniała, a jednak jest, która w sposób niewyjaśniony i niewyjaśnialny zmieniła nicość (czy może istnieć nicość? czy może być coś, czego nie ma?) w coś, która sama przez się przeczy wszelkiemu bytowi; może ta siła, może ona pociąga za sznurki kierujące światem? Za sznureczki, których nie ma i które kierują światem, który nie ma prawa istnieć choćby przez punkt czasu, który jest jedynie złudzeniem myśli istot, które szukają celu we wszelkim bezsensie, które układają zawiłe równania do opisania bezmyślnego przypadku chwili. Istot, które uważają, że są, że istnieją, które wymyślają pojęcia , które tworzą język całkowicie przeczący sam sobie i reszcie tego, co nazywają powszechnie światem. Istoty te stworzyły pojęcie prawdy, które wciąż starają się ją opisywać; zapominając przy tym, że prawda, którą się opisze, nie będzie już prawdą, a prawdą opisaną. Czymś zupełnie innym, ale istoty te notorycznie ubierają w słowa rzeczy, których opisywać się nie godzi i nie da. Istoty te nie potrafią wpisać w konwenanse codzienności zasady, która mówi nie o trwaniu, a o zmienności, która miano bytu nadaje jedynie wszystkiemu, całości istnienia, a nie jakiemuś podmiotowi, który waży się przez jakiś czas częścią tej nieskończonej całości zostać. Zresztą istoty te zabawnie podchodzą do nieskończoności. Prawią kazania o bezkresie wszechświata, jednocześnie rozważając wątek jego rzekomego początku czy końca... Te dziwne istoty nie przyjmują do wiadomości, że jeśli coś istnieje, to jest. Po prostu jest bezwarunkowo, bezkreśnie, niezmiennie (Inaczej nie można nazwać tego byciem. ) . Nie powstaje, nie zmienia się jako całość. Zresztą zmiany wewnętrzne, zmiany poszczególnych "części" bytu też godzi się poddać pod wątpliwość. Wyobraźmy sobie papierowy sześcian. Bierzemy długopis i przyciskamy częścią piszącą do owej bryły. Czy coś się zmieniło? Z naszej perspektywy- owszem. Ale jeśli uznamy, że istnieje tylko coś takiego, jak nieskończony byt, to jasnym stanie się, że nie zmieniło się zupełnie nic. Każdy bowiem nieskończenie mały element długopisy związany jest z każdym niskończenie małym elementem reszty wszechświata, tego, co uznajemy za byt, za nieskończoność. Tak więc, biorąc pod uwagę te nieskończone i nijak nie perspektywiczne związki, oddziaływania, dojść możemy do wniosku, że wszechświata nijak się nie zmienił, że tylko nasze zmysły zarejestrowały zmianę z perspektywy, że ogólnie dokonał się ruch, który nie zmienił nijak nieskończoności, że ruszyło się wszystko, a więc i nic. Ruch bowiem czegoś, co nie ma końca, nie może na nic wpłynąć, bo jest ruchem samym w sobie, nie istnieje nic poza ową nieskończonością, więc na nic taki ruch nie może wpłynąć, nie może też wpłynąć na siebie, bo ruch czegoś, co jest bezkresem, nie ma prawa wpłynąć na całość, która pozostaje w sumie niezmienna.
Zaśmiała się- dopiero teraz spostrzegła, że stoi z dość szeroko rozstawionymi nogami, z jedną stopą w kałuży, a drugą wsuniętą lekko pod barierkę. Barierkę, będącą "podstawką" dla reklamy jakiejś margaryny. Żałowała, że nie może się teraz zobaczyć. Pokracznie stojąca postać opierająca się o bilbord, z rozpiętą lekko koszulą, odsłaniającą szyję, zastygła tak w bezruchu niemal na środku pustej ulicy- to musiało wyglądać zabawnie. Zapięła guzik koszulki. Wyjęła nogę spod barierki. Wzięła głęboki oddech.
- Która właściwie jest godzina? - wyszeptała sama do siebie. Wyjęła komórkę z kieszeni spodni. Odblokowała. Kopnęła jakiś kamyk, powodując tym samym, że dość znacznie zmienił miejsce swego pobytu (robiąc przy tym sporo hałasu) . Była prawie dwudziesta. Naprędce wyszukała pewien numer. Nagle poczuła niemiły ucisk w gardle- a jeśli jej się tylko wydaje, że to ten numer? Przełknęła ślinę. Wcisnęła przycisk z zieloną słuchawką i przyłożyła telefon do ucha. Każda chwila oczekiwanie powodowała, że gardło zaciskało się coraz boleśniej. W końcu...
- Słucham?
- A...A...A...Ania?
- Eeeee... no tak. Nie poznajesz mnie? - zaśmiała się cicho.
- Poznaję... tylko... no wiesz, rozumiesz...
- Nie wiem i nie rozumiem. - znów ciepły śmiech.
- Jednak jesteś. Nie wydawało mi się... jak dobrze... jak dobrze... nawet nie wiesz, jak się cieszę... - wystękała.
- Co Ty w ogóle pleciesz Miśku? hm? Wracajże już do domu. Czekam tu i czekam. Zrobiłaś już chyba zakupy, no nie? Minęło już półtorej godziny, od kiedy się ostatnio widziałyśmy.
- Eeee... zakupy? ... eeee...
- No tak. Tak można na Tobie polegać. - tym razem głośniejszy wybuch śmiechu - No nic. Wracaj prędko do domu. Zakupy zrobimy jutro, razem. No to czekam. Pa.
- Pa. - uśmiechnęła się patrząc tępo przed siebie. Wepchnęła telefon z powrotem do kieszeni, zarzuciła na ramię plecak, który, w czasie rozmowy, przebył sporą drogę i wisiał jej teraz na wysokości łokcia. Poprawiła sznurówki. No, a teraz idzie do Ani...

Powrót do góry Zobacz profil autora
Emjotka
Mieszkaniec Lossehelin



Dołączył: 21 Sty 2007
Posty: 228
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: zatyłkowie - Ostrowiec

PostWysłany: Wto 20:37, 26 Cze 2007    Temat postu:
 
Niedokończony jeszcze wytwór początkowowakacyjnej nudy.



Budziki to chyba najlepszy przykład złośliwości rzeczy martwych. Zawsze dzwonią nie wtedy, kiedy człowiek by tego chciał, okrutnie wyrywają ze snu i jeszcze perfidnie nie reagują na usilne prośby o zaprzestanie wydawania z siebie rozpaczliwych dźwięków. Ktoś zaprzeczy? Osoba, która właśnie zwlekała się z łóżka i usiłowała z zamkniętymi oczami dotrzeć do niewielkiej komódki, na której stał radiobudzik, na pewno by tego nie zrobiła. Kulejąc trochę po potłuczeniu kolana o pobliskie krzesło, dotarła w końcu do sprawcy zbyt wczesnego obudzenia i zakończyła jego żałosny śpiew jednym nerwowym naciśnięciem. Wpół otwarte oczy zamknęły się na moment, kiedy promień porannego słońca postanowił bez uprzedzenia wedrzeć się w ich źrenice. Było już dość jasno. Godzina 6:47, o ile wspomniane oczy nie myliły.

Niedługo potem umyta, przebrana i najedzona usiłowała zaznajomić klucz z zamkiem w drzwiach. Po ponadminutowej batalii zwyciężyła.
Klatka schodowa zdawała się być znudzoną samą sobą, smutną farbą na swoich ścianach i ściśniętymi jak sardynki w puszce czy ludzie w zatłoczonym autobusie płytkami na swojej podłodze. Tu i ówdzie jakiś śmieć, paproszek, tu martwa mucha, tam inna, żywa jeszcze, usiłująca, zdaje się, przebić szybę własną głową. Drzwi wyjściowe nie stanowiły przeszkody. Były otwarte na oścież. Prowadziły do nudnego, leniwie i nerwowo zarazem żyjącego miasta.
Labirynt popękanych chodników świecił pustką. Stawiała równe, dosyć duże kroki. Szybko dotarła do niewysokiego budynku na którym widniał napis oznajmiający, że tutaj znajduje się oddział miejskiego szpitala, którego reszta była rzut beretem dalej, w budynku trochę większym.
Nacisnęła starą, kilkudziesięcioletnią chyba klamkę i weszła do dusznego, małego pomieszczenia nie będącego ani salą, ani korytarzem, jednak do korytarza prowadzącego. Stojący w rogu wieszak. pomalowany na biało, zdradzał fakt, że nie od początku dane mu było nosić lekarski kolor. Sufit szczycił się różnymi odcieniami szarości, a stara, wypłowiała olejna farba miejscami wydawała się niezbyt przepadać za ścianą, na którą ją położono. Drewniana podłoga, mimo codziennego sprzątania, była okazem niesamowitego nagromadzenia kurzu i naniesionego przez ludzi piasku. Ciężko było znaleźć winowajcę, bo jak na ironię nikogo w pomieszczeniu nie było. Było tylko strasznie gorąco (do czego pewnie przyczyniły się zamknięte okna) i równie strasznie cicho. Skręciła w prawo, wchodząc do długiego, dosyć ciemnego korytarza. Światło docierało tam jedynie z oddalonego okienka, pomieszczenia, z którego wyszła i jakichś uchylonych drzwi. Tu też było zupełnie cicho. Słyszała jedynie podeszwy własnych butów obijajace się o podstarzałe płytki. Cień sprawiał widać, że było tam ciut chłodniej, jednak nadal było duszno.
Nagle ciszę przerwał spokojny, flegmatyczny głos starszego mężczyzny. Może 50-cio, może 60-letniego.
- Albo robimy operację, albo zostają ...hm... góra dwie godziny... - mówił zupełnie bez emocji, jakby za chwilę miał usnąć.
Na moment zapadła cisza jeszcze bardziej przejmująca niż ta wcześniej. Zwolniła kroku, nasłuchiwała.
- Czy pan ma na myśli...? - znów dało się słyszeć męski głos. Jednak tym razem był to głos młodzieńca, człowieka, który mógł być co najwyżej po studiach. Przepełniony emocjami, silny głos. Jednak można było w nim wyczuć nutkę strachu i goryczy.
- Proszę pana, jeśli nie zrobimy tej operacji, to może pan już dzwonić do rodziny i organizować własny pogrzeb - westchnął stary lekarz. Chciał widać, żeby to zabrzmiało choć trochę zabawnie. Nie udało mu się.
- Ja... ja mam żonę. Mam dziecko - odpowiedział mu już o wiele bardziej nerwowy głos.
- Toteż mówię panu: mam pan naprawdę duże szanse na przeżycie. Ale tylko, jeśli zrobimy operację. Za godzinę, dwie może być za późno. Musi pan zdecydować teraz. Dokładnie w tym momencie.
Młody westchnął i odpowiedział coś tak cicho, że nie była w stanie zrozumieć. Dopiero teraz zorientowała sie, że, zaaferowana tym, co słyszy, zatrzymała się i gapiła bezwiednie w dal. Momentalnie otrząsnęła się jednak i zaczęła iść dalej. Minęła uchylone drzwi. Zobaczyła prawie zupełnie siwego człowieka w białym fartuchu i barczystego, przystojnego młodzieńca o bujnej, ciemnobrązowej czuprynie i rozumnych, zaszklonych oczach patrzących z goryczą przed siebie. Poczuła ukłucie w pół drogi od gardła do serca. Zacisnęła na moment powieki. Poszła dalej. Koniec korytarza był już coraz bliżej. Prawie na wyciągnięcie ręki. Otworzyła drzwi z lewej jego strony. Usłyszała ciche rozmowy przerywane gawędzeniem dziecka. Rozejrzała się.

Szpitalna poczekalnia przypominała zatłoczony bazar. Można powiedzieć, że na metr kwadratowy przypadało średnio dwie osoby. Jakiś starszy pan usiłował wydostać z kieszeni swoich spodni materiałową chustkę do nosa. Stojąca tuż przy nim jejmość przyglądała mu się z zawiścią w oczach. Nie bez powodu można było przypuszczać, że ów pan od chusteczki śmiał być w kolejce do lekarza akurat przed tą panią.
Jakaś pięciolatka z wypiekami na bladej poza tym buzi literowała głośno napis z jednej z naściennych tablic. Po wymówieniu każdej literki spoglądała dumnie w kierunku dwojga młodych ludzi, którzy odpowiadali jej za każdym razem czułym uśmiechem.
Naukę czytania dziewczynki zagłuszała jednak kłótnia dwóch niemłodych już pań rozprawiających nad tym, która przyszła tutaj wcześniej i ma prawo wejść pierwsza do gabinetu. Początkowo pani w granatowej spódnicy twierdziła, że przybyła punktualnie o siódmej, jednak gdy pani w czerwonej bluzce powiedziała, że była tu przynajmniej dziesięć minut przed siódmą, zmieniła zeznania i zaczęła upierać się, że widocznie była tu jednak wcześniej, tylko brak zegarka nie pozwala jej stwierdzić, która dokładnie była godzina. Kobiety były tak zajęte udawadnianiem sobie racji, że nawet nie zauważyły, kiedy pan, który zdążył już wydobyć z kieszonki i nawet użyć swojej chusteczki, zniknął za drzwiami gabinetu, przy którym stały.
Co chwilę dało się słyszeć istne przemówienia krytykujące służbę zdrowia i wszystko, co z nią związane. Powtarzano stokroć razy to samo, klnięto nawet, narzekano ponad miarę. Choć ludzie co chwilę wchodzili w któreś drzwi i w poczekalni zostawało ich coraz mniej, gwar nie milkł. Wręcz przeciwnie.
Przebrnęła w końcu przez tłum tych ludzkich istot wszelkiej maści. Przekrój wieku był ogromny, były maleńkie dzieci i ludzie, którzy mogli mieć o wiele starsze od nich prawnuki. Jednak rozpiętość wieku na pewno nie dorównywała wielości kolorów strojów, fryzur i póz, jakie te osoby przyjmowały.
W kącie, na rozklekotanym krześle siedziała dwudziestokilkuletnia kobieta. Miała długie, mocno związane, ładne włosy. Jedynie grzywka niemal wpadała jej w oczy. Na jej kolanach siedział niebieskooki blondynek, może półtoraroczny szkrab. Jego jasne włoski były pokręcone do tego stopnia, że mogła przyrzec, że ktoś musiał je do takiego stanu doprowadzić. Malutkie rączki albo łapały ubranie matki albo przeszywały powietrze w zabawny sposób. Malec szczerzył swoje pięć ząbków, mrużył oczka, wydawał z siebie nieartykułowane dźwięki. Podeszła do nich. Bez powitania położyła kobiecie rękę na ramieniu. Ta natychmiast podniosła opuszczoną wcześniej głowę. Maluszek od razu zainteresował się dziwnym obiektem z palcami znajdującym się opodal jego rączek i buzi.
- I co? - zapytała cicho.
- Wczoraj, kiedyśmy tu przyszli - zaczęła kobieta, kładąc dłoń na jej ręce - od razu wzięli go na badania. Badali, Badali, chyba ze dwie godziny.
- I co stwierdzili?
- Nie stwierdzili nic. Powiedzieli, że nie mają pojęcia skąd te krwawe torsje. Kazali mu zostać na noc.
- Mogłam tu z wami zostać. Niepotrzebnie szłam do domu... - zmarszczyła brwi, przygryzła wargę, miała łzy w oczach.
- Przestań. Nic by to nie pomogło. Adasia - kobieta spojrzała na chłopca - przyniosła tu może godzinę temu moja matka. Cały czas miał opiekę.
- To dobrze. Ja go mogę potem zabrać. Ale co z Wojtkiem?
- Rano znów zaciągnęli go na badania...
- Rozumiem. To chyba dobrze - stanął jej przed oczami obraz Wojtka siedzącego z tymi pełnymi łez oczami. Może powinna jej teraz o wszystkim powiedzieć? Nie, to nie będzie najlepsze wyjście. - W końcu dowiedzą się, co mu jest.
Kucnęła, objęła jedną ręką kobietę, drugą gładziła dłoń maluszka, który właśnie postanowił sprawdzić, czy jej nos jest przymocowany na stałe.
- Nie martw się. Będzie dobrze. Musi.

Powrót do góry Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   

Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Lossehelin Strona Główna -> ...::Stowarzyszenie Poetów::... Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
 
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

 
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo

Powered by phpBB © 2004 phpBB Group
Galaxian Theme 1.0.2 by Twisted Galaxy