Autor Wiadomość
Makoto
PostWysłany: Pią 15:54, 25 Wrz 2009    Temat postu:
 
"Jeżeli czegoś można być pewnym, to podatków i tego niewydarzonego krwiopijcy w okolicy." Należałoby dodać jeszcze fakt, że Twoje prace zawsze są na poziomie. Przyjemnie się je czyta i urzekają obrazem. Bo zawsze w mojej głowie pojawia się obraz, gdy czytam Twoje opowiadania. Nie zawiodłam się i tym razem, choć muszę przyznać, że sama nie wykreowałabym Pana Śmierć w sposób podobny do Twojego - nawet nie z braku kreatywności (choć pewnie w jakimś stopniu też...). Kerith'ana ma klimat. Marcellus ma klimat. Tło, morze, ma klimat... Tutaj te fale rozbijające się o klify tworzą obraz cudny. Śmierć też ma klimat... Ale, jak dla mnie, trochę mniejszy. Choć złote oczy są urzekające. ;) Puenta jest taka, że podobało mi się.

Można się spodziewać jeszcze jakiegoś opowiadania od Ciebie, Kari? ;D
Lukan
PostWysłany: Sob 20:45, 12 Wrz 2009    Temat postu:
 
"Jak zwykle"? To już trąci monotonią. Może chcesz zmienić betę? ;p

Swoją drogą, dość dawno temu miałaś tę depresję i dość dawno temu spłodziłaś to dzieło, bo już zdążyło mi umknąć całe to zamieszanie ze złotooką śmiercią i pierwszym pomysłem na to opowiadanie, który w efekcie został przekształcony... W to dzieło sztuki.

Bardzo lubię Twoje prace, bo mają klimat. Bo mówisz głosem zmęczonego życiem pesymisty, który się nad sobą nie użala. Bo pokazujesz w swoich pracach prozę życia. Bo uczyłem się pisać na Twoich pracach... I mam do nich sentyment ;p

A teraz, po tym jakże wymownym komentarzu, życzę dużo Wena.

"- Wenić, czy nie Wenić, oto jest pytanie...
- Wenić!!" ;)
Kariana
PostWysłany: Sob 17:27, 12 Wrz 2009    Temat postu: Złotooki (one shot)
 
Miałam kiedyś depresję (a to niespodzianka...) i urodziłam takie coś z takim czymś, czyli jak pewna wiedżma Śmierć spotkała.
Czas akcji : kilka tygodni po wskrzeszeniu Kariany.
Betowane jak zwykle przez Lukana.

Enjoy.

Złotooki.

Śmierć znów jest cichy i nieobecny. Wpatruje się w zburzoną wodę beznadziejnie obojętnym wzrokiem, pochłaniając spojrzeniem spienione grzywy fal. Niewielu o tym wie, ale Śmierć ma złote, drapieżne oczy. Od jego spojrzenia zawsze przechodzą mnie ciarki. I nie lubię kiedy jest taki zadumany. Bardziej wolę go takim jakim był gdy go poznałam – szyderczym, rozgoryczonym, dumnym…
Nie, lepiej o tym nie myśleć. Zlizuje słoną wodę z ust. Serce panicznie tłucze o żebra. W takich chwilach o wiele bardziej czuję krew burzącą się w żyłach, o wiele droższy jest mi każdy oddech. O wiele bardziej czuję jego chłód i odległość jaka nas dzieli. Wiem, że Śmierć nienawidzi tej odległości równie mocno, jak ja ją błogosławię. To trochę przerażające. Morze syczy, jak zwykle złowrogie, nieodgadnione, ponure.
- Hej, Złotooki – szepczę chrapliwie.
Nie odpowiada. Nawet nie patrzy w moją stronę. Wzdycham z irytacją. Trudno. Skoro ma ochotę się boczyć, to nie będę go do niczego zmuszać. Sam się odezwie. Kiedyś. Wyłamuje palce w stawach, z nieprzyjemnym chrupotem, ale wśród odgłosów sztormu nawet tego nie słychać. Chmury mają brudny, ołowianoszary kolor i suną posępnie w naszym kierunku. Nie wiem czy istnieje na tym, lub jakimkolwiek innym świecie, coś co kocham bardziej od morza w czasie burzy. Chyba nie.
- Kerith – nie rozumiem jak jego oddech koło mojego ucha, może być tak zimny. Nawet zapominam oburzyć się za użycie tego idiotycznego starodemońskiego zdrobnienia. Cofam się gwałtownie, raniąc dłoń o wystający kamień. Spoglądam na niego trochę urażona, trochę przestraszona. Uśmiecha się złośliwie, ale ten uśmiech nie obejmuje oczu. – Oh Kerith… - mówi z udawaną melancholią. – Dlaczego wciąż się mnie boisz? Przecież nie chcę cię skrzywdzić, pamiętasz?
- Doskonale pamiętam, że masz na moim punkcie obsesję – odcinam się, wycierając zakrwawioną dłoń o spódnicę. Śmierć uśmiecha się pobłażliwie, wyciągając rękę w moim kierunku, ale ignoruję ją. Wstaję z godnością, otrzepując i tak już brudną spódnicę. Skrzyżowawszy ręce na piersiach, odwracam się od niego. Wiatr dmie uparcie, wyginając korony najbliższych drzew. Nie, nie skłamałam nawet z tą obsesją. Od zarania dziejów niewiele było istot, które mu się sprzeniewierzyły. Miałam to nieszczęście być jedną z nich. Nawet nie z własnej woli.
Nie, nie myśleć.
- Nie bądź dziecinna – ton jego głosu nieco się zmienia. Prawie pokusiłabym się o stwierdzenie, że łagodnieje. Dobre sobie, teraz będzie mnie brał na litość? Słyszę jak podchodzi bliżej, cała drętwieje ze strachu. Znowu czuję jego oddech na swojej szyi. – To bezcelowe. Nie jesteś przecież głupia. Ja nie odpuszczę – zamykam oczy. O jasna Elereth, daj mi wystać i nie zrobić czegoś szalonego! – Będę krążył i będę ich zabierał, tak długo aż w końcu nie zostanie ci nic. Wtedy zrozumiesz, że nie ma innej drogi i pójdziesz ze mną. A pójdziesz prędzej, czy później, wiesz o tym Kerith. Drugi raz mi się nie wymkniesz.
Odetchnęłam ciężko. To dziwne, ale w tamtym momencie kompletnie przestałam się bać. Zupełnie jakby jego groźby rozbudziły moją przekorę. W końcu jestem mistrzynią zmiennych nastrojów. Rozluźniłam ręce i nawet zdołałam przywołać na twarz mój słynny kpiący uśmiech
- Wszyscy jesteście tacy sami. „Chodź ze mną, bo zrobię coś czego pożałujesz”. Nuda. To nie ty decydujesz, Złotooki – mówię rozbawiona. – Czemu nie, zabierz ich wszystkich, co mi tam. Ścigaj mnie, dręcz i nie daj zapomnieć. Próbuj, może kiedyś ci się uda – odwróciłam się, stając z nim twarzą w twarz. Morze piekliło się niespokojnie, a ja wraz z nim. – Ale nigdy nie pójdę z tobą, z własnej woli. Postaraj się to zapamiętać.
Nie mówi nic, ale złość koszmarnie wykrzywia jego twarz, deformując ostre rysy. W złotych oczach migoczą złowrogie błyski. A potem w ułamku wszystko zwalnia, wygładza się i wraca na poprzednie tory. Już się nie uśmiecham, a Śmierć jak zwykle jest rozgoryczony, zadziorny, drapieżny. Odwraca się na pięcie i zerka na mnie przez ramię z suchym:
- Do zobaczenia, w takim razie.
Odchodzi na zachód z rękami w kieszeni. Znika powoli przełykając porażkę. Wiem, że nie zrezygnował, ale nie szkodzi. Tylko tak mogę mu dokopać , dopóki nie spotkamy się następnym razem. Wzdycham ciężko. Słychać tylko fale tuczące się o białe ściany klifów.
- Dobra, Marcellus, wyłaź z tych krzaków – furkam ze złością.
Jeśli czegoś można być pewnym, to podatków i tego niewydarzonego krwiopijcy w okolicy. To takie irytujące. Chwile potem już jest przy mnie uśmiechnięty zaczepnie i wcale nieprzyjęty, że już sama jego obecność wyprowadza mnie w równowagi. Spogląda rozbawiony na zachód i wsadzając sobie wykałaczkę między kły mówi żartobliwie:
- Co, nowy adorator?
Prycham ze zniechęceniem. Gdyby nie był takim upierdliwym, niezdecydowanym ignorantem… Gdyby tylko przestał… Uh. Zaciskam pięści i staram się, żeby mój głos brzmiał beztrosko:
- Tja, kolejny. Ale wiesz co? Jest irytując nawet bardziej od ciebie.
Brwi wampira unoszą się wysoko, zapewne w niedowierzaniu, po czym mruży oczy.
- Jasne.

Powered by phpBB © 2004 phpBB Group